Strony

czwartek, 9 lutego 2012

Jacy jesteśmy?


Z Księgi Przyjaciół

Hermann Sther nazwał Śląsk „krainą poszukiwaczy Boga, krainą poetów”. Zapewne życzylibyśmy sobie innych komplementów, wyrażonych pod naszym adresem przy okazji analizowania istoty bycia Ślązakiem. Sther jednak z dobrotliwym poklepywaniu po ramieniu zwraca uwagę na wieczne niezdecydowanie Ślązaków, na poetyckie łapanie jedną ręką nieba, a drugą ziemi. Oczy nasze spoglądają w jednym kierunku, „ale przeciwko sobie”. Trzymamy w jednym ręku – i prawicę, i lewicę. Nie jesteśmy aktywni, ale za to łatwowierni. Naiwni jak dzieci, skłonni uwierzyć każdemu, kto wydaje nam się szczery. Jednak tylko po to, aby „po cichu i niepostrzeżenie się wycofać”.
Kraina poetów i mistyków nigdy nie cieszyła się miłością rządzących i wszelkich poprawiaczy świata. Racjonaliści oświecenia szczerze nienawidzili górnośląskiego „niskiego poziomu kultury” – „religii polegającej na pielgrzymkach, czci oddawanej świętym i proboszczom”. Nie mogło być inaczej, skoro górnośląska arystokracja miała również racjonalistów za pyszałków „proklamujących religię egoizmu”. Piewcy niemieckiej misji cywilizacyjnej na Wschodzie twierdzili, że Górnoślązacy nie odróżniają się niczym od zwierząt za wyjątkiem swojej ludzkiej postaci. Wyznawcy tez Herdera i Böckha, fanatycy czystego języka narodowego, preparowanego w berlińskich lub krakowskich laboratoriach, za każdym razem czepiali się tej niezrozumiałej „kreolskości” języka śląskiego, tej naturalnej i żywej mieszaniny elementów polskich, niemieckich, czeskich i miejscowych. W dawnych opisach Górnoślązak jest zawsze prymitywny, brudny, pijany, leniwy i fanatycznie religijny. Na przestrzeni ostatnich 250 lat zmieniać się będą co najwyżej błyskotliwi krytycy i... języki, w których formułowane będą postępowe opinie o Górnoślązakach. Język niemiecki ustąpi pola czystej polszczyźnie importowanych lewicowych inteligentów z politowaniem spoglądających na zabobonny i zacofany lud śląski. „Co tu z nimi zrobić?” – zastanawiano się i w Berlinie, i w Warszawie... „Dejcie nom pokoj!” – odpowiadano nad Odrą.
Edwin Erich Dwinger (1898-1981)
Ochotnik w czasie I wojny światowej, uczestnik walk przeciwko bolszewikom.
Pisarz i hodowca koni. W czasie II wojny światowej korespondent wojenny. 
Horst Bienek, wspominając czasy swojego górnośląskiego dzieciństwa, pokusił się o niemniej ryzykowną próbę określenia górnośląskiego charakteru rozdartego pomiędzy niebem a ziemią, objawiającego się w zadziwiającej skłonności do śpiewania, wzruszenia i płaczu. Zwrócił w niej uwagę na wesołość, rozrzutność i pobożność „Hanysów”. Na religijną wrażliwość przejawiającą się w „ukochaniu pielgrzymek”. Na hojność przejawianą przez często ubogich ludzi, którzy datkami ponad swój stan wspierali Kościół. Wspomina skłonność do gorzoły i bijatyki, w imię swoiście pojętego honoru, która nijak nie pasuje do „reżimowego” (ostatnio głownie postbolszewickiego) podkreślania „bierności”, „rozwagi” i „przezorności” Górnoślązaka. Tak jakby zapomniano, że to na Śląsku pojawiła się idea „ochotnika”.  
Poszukiwanie jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o naturę Górnoślązaka, jest nie tylko szukaniem igły w stogu siana, ale wkraczaniem na ścieżki XIX-wiecznego egalitarnego nacjonalizmu. Jest de facto próbą poszukiwania odmienności, na bazie której wznosić można kolejny ulepiony z wiecowej śliny, pochlebstw i wyborczej kiełbasy pomnik własnej wyjątkowości, pozwalający na wysuwanie ostatecznych roszczeń i zbawczych haseł. Nie zależy nam na tym. Bycie Górnoślązakiem jest rzeczywistością kulturową i w tym wymiarze nas interesuje.
Drobne ziarenko prawdy o tym, jacy jesteśmy, odnajdujemy w autobiograficznej prozie konserwatywnego pisarza niemieckiego Edwina Ericha Dwingera. W jego powieści „Die Armee hinter Stacheldraht”, opisującej losy niemieckich jeńców wojennych na Syberii w czasie I wojny światowej, zawarty został plastyczny opis cesarskiego oficera, pochodzącego ze starego górnośląskiego rodu arystokratycznego Seydlitzów.

            Ustawiamy się, 300 ludzi; 50 kozaków stoi w dwóch rzędach z długimi nahajkami w rękach. Komendant konno przed nimi, co 20 kroków podoficer dla nadzoru. Z tyłu dwa plutony straży z nabitymi karabinami u nogi.
            „Obnażyć plecy!”            Dwóch, trzech Kozaków zrywa mundury stojącym na czele Seydlitzowi i Schnarrenbergowi, aby nam pokazać, jak to mamy zrobić. Czynimy to w milczeniu – nie mamy wyboru. 300 cywilizowanych ludzi stoi jak niewolnicy sprzed stu lat z obnażonymi plecami w wiosennym słońcu.            „Naprzód! Biegnij!”            Przyprowadza się pierwszych przez ten most, i Schnarrenberg i Seydlitz poczynają biec. Sztywno, prosto z zastygłymi oczami. Za nimi ja z Podem i Brünnem. Rzemienie świszczą i klaszczą. W nasze chude grzbiety wżerają się gryzące płomienie. Nie posuwam się prędko naprzód. Ranna noga nie pozwala mi na to. Wyraźnie czuję woń Kozaków, ich wyziewy, skórę ich juchtowych butów. Niewyraźnie słyszę ich dzikie nawoływania, ich gardłowe wrzaski. W uszach mi tętni, jak wówczas, kiedy się topiłem. A że z moją kulawą nogą biegnę coraz wolniej, trafia mnie więcej razów, niż np. artystę, który mknie jak chart przez tę ulicę.            Tuż przed sobą widzę, jak na barczystych plecach Poda pęka skóra. Nie, nie upaść! Myślę kurczowo. Nie runąć teraz! Myślę całą siłą woli. Głuchy gniew owłada mną. Ach, gdybym mógł powoli, krok za krokiem, iść przez te katowską ulicę! Z dumnie podniesioną głową i z prostym krokiem – urągając oprawcom! Ale to tylko biedne myśli, których się czepiam kurczowo, aby nie upaść. W rzeczywistości... raz za razem... Jak ciosy łapy tygrysiej... Jak wrzące noże...            Podnoszę głowę. Czy Seydlitz nie przebiegł jeszcze? Tak jest, przebiegł. Stoi prosty, nieugięty obok Schnarrenberga, wysuwając nieco przednie zęby. Twarz jego wygląda tak, jakby go w tej godzinie po raz drugi uszlachcono...
            Siedzimy w milczeniu na pryczach. Nie nosimy mundurów, bo uciskają boleśnie nasze poranione plecy. Koszule, powalane czarnymi pręgami, lepią się do ciała. Mały Blank gorączkuje. I bez tego nie jest on do dziś dnia wyleczony, od czasu Tockoje wciąż choruje... Nikt z naszej paczki nie odzywa się. Szczęki Schnarrenberga żują, jego krzaczasty wąs drga, zmarszczki na niskim czole pogłębiły się w bruzdy. Seydlitz pali spokojnie papierosa.            – Tak, tak, ich kary to osobny rozdział – mówi jakiś jednoroczny na sąsiedniej pryczy. – Kiedyś dostałem w obecności komendanta 50 razów nahajem za to, że mu się nieprzepisowo ukłoniłem... Naprzód rozebrali mnie do naga... Leżałem potem miesiąc w szpitalu...            – A mnie zamknięto na sześć dni w areszcie, i przez ten cały czas nie przynoszono mi ani jedzenia, ani picia – opowiada drugi. – Po prostu zapomnieli o mnie. Gdyby nie to, że loch był wilgotny i ze ścian sączyła się woda, tak że mogłem zwilżyć język – zdechłbym z pragnienia...            – Mnie zaś wpakowali raz jedynie przez omyłkę – mówi trzeci. – Siedziałem trzy miesiące w katordze, w norze pełnej szczurów. Kiedy mnie nareszcie wypuścili i pytałem, za co właściwie siedziałem, żaden człowiek ani żaden akt nie mógł podać przyczyny – a przecież w tym więzieniu o mało co życia nie straciłem...            – Na Boga, czy żadne prawo nie stoi za nami? – mruczy Schnarrenberg.            – I to w tydzień potem, kiedy przedstawiciele neutralnego państwa kontrolują nasz obóz? – dodaje Seydlitz. Czuję, że o tych razach, chociaż nie mówi o nich ani słowa, będzie pamiętał lepiej od wszystkich. A może właśnie dlatego, ponieważ nie mówi o nich?
            Nazajutrz dostępuje do mnie artysta.             – Chorąży – powiada stłumionym głosem, i mam wrażenie, że musi mi to powiedzieć, – nienawidziłem zawsze wojska, musiałem je nienawidzić, będę je nadal nienawidził... Bo moje życie... rozumie pan to chyba bez długiego gadania. A jednak gdybyśmy w Tockoje nie mieli między nami Schnarrenberga... I naszego Seydlitza (...) I wczoraj znowu – czy pan ich widział? Słabsi z nas wytrzymali jedynie dlatego, bo widzieli tamtych dwóch na czele. Jak w bitwie – żelaznych, nieustraszonych, bez czucia...

(uwspółcześniono język i pisownię)
E.E. Dwinger, Armja za drutem kolczastym. Pamiętnik z Sybiru. Przeł. W. Kragen. Kraków – Warszawa b.r.w. (1935)

Jacy jesteśmy?
Pracowici? Odważni? Roztropni? Rozrzutni?
Czy to jest ważne?
O wiele istotniejsze od tego, co myślą i piszą o nas inni, jest, jacy chcemy być teraz i w przyszłości.

RyM