Strony

poniedziałek, 26 marca 2012

Wróg potrzebny od zaraz!


Porozmawiajmy uczciwie w obszarze historii: na temat przekazania
 przez Sejm RP statutu organicznego województwa śląskiego 
i akceptacji śląskiej autonomii przez część przedwojennej
 polskiej prawicy, na temat przedpoczdamskich „dzikich”
 wysiedleń Ślązaków dokonywanych przez polską administrację,
 na temat przymusowej polonizacji nazwisk i czyszczenia
 krajobrazu z „obcych elementów” na Górnym Śląsku,
 na temat największej w Polsce sieci obozów komunistycznych
 zarządzanych przez warszawskie ministerstwo. 
To postulaty naszego „rewizjonizmu”. 
Carl Schmitt w swoich rozważaniach poświęconych pojęciu polityczności zwraca uwagę na potrzebę posiadania wroga pojawiającą się w każdej wspólnocie politycznej. Każda konkretna sytuacja różnicy niesie za sobą rozstrzyganie w kategoriach politycznych. Im bardziej jest odczuwalna, tym większy stopień intensywności. Im silniejsza polaryzacja, tym większa mobilizacja społeczna. Im większa mobilizacja, tym większy obszar działania społecznego. Różnica, polemika, spór, wrogość stanowią karmę demokratycznych polityków i partyjnych działaczy. Bez tych koni polityka nie „pojedzie”. Bez tych koni politycy są woźnicami stojącymi samotnie przy dyszlu.

Żaden z polityków nie chce stać przy dyszlu w sytuacji, kiedy wyścig polityczny jest w toku. Stąd paląca potrzeba znalezienia wroga. Wydarzenia ostatnich lat związane z przebudzeniem tożsamości śląskiej przykuwają uwagę polskich elit politycznych i dziennikarzy. Odnieść można wrażenie, że „Warszafka” pilniej zwraca uwagę na sytuację w Katowicach niż na swoje interesy w Brukseli. Nerwowość udziela się nie tylko politykom, ale i masom puszczanym od czasu do czasu odgórnie w ruch.

Historyczny „groch z kapustą” profesora Marka

Ostatniego numeru „Uważam Rze” (nr 12/2012), poświęconego problematyce górnośląskiej, trudno nie odczytywać w kategoriach takiej politycznej gorączki.
Zaprezentowany w „URze” materiał postawił sobie za punkt honoru walkę ze „ślązakowskim” (?!) przekłamywaniem historii i rodzącym się „rewizjonizmem”. Wywiad braci Karnowskich z profesorem Franciszkiem Markiem, pierwszym rektorem Uniwersytetu Opolskiego, musi budzić spore zdziwienie u każdego, kto choć odrobinę zna historię Polski i Górnego Śląska. Stanowi zbiór oryginalnych nowinek naukowych, przewracających do góry nogami naszą dotychczasową wiedzę na ten temat. Zdaniem sędziwego profesora ruch tożsamościowy pojawił się na Śląsku dopiero w czasach rządów kanclerza Bismarcka. Jest to teza o tyle oryginalna, że odniesiona została do obszaru Księstwa Cieszyńskiego (tzw. Śląska Austriackiego), znajdującego się w ramach monarchii habsburskiej, nazywanej od 1867 roku Austro-Węgrami, a więc znajdującego się poza oddziaływaniem polityki pruskiego „żelaznego kanclerza”. Zdaniem profesora obszar ten należał, wbrew oczywistym faktom historycznym, do terenów „zaboru austriackiego”.
Przypomnijmy, obszar całego prawie Śląska znajdował się do 1740-1742 roku w obrębie państwa habsburskiego. W wyniku wojen śląskich został zajęty przez Prusy, poza skrawkiem Księstwa Cieszyńskiego z Cieszynem i Opawą. W momencie następujących po sobie rozbiorów Rzeczypospolitej Śląsk znajdował się poza historycznymi ziemiami polskimi i nie był wymieniany w żadnym traktacie rozbiorowym. Fałszem historycznym jest zatem mówienie o Śląsku jako ziemi zaboru pruskiego lub austriackiego.
Podobnym absurdem jest utrzymywanie przez profesora Marka, że biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki Księstwo Oświęcimskie „od Austriaków odkupił”. Profesor pomylił księstwa i wydarzenia. Przywołany fakt dotyczy prawdopodobnie Księstwa Siewierskiego, które – co należy podkreślić – biskup Oleśnicki odkupił od księcia cieszyńskiego w 1443 roku, a nie „od Austriaków”. Tak przynajmniej pisze przedwojenny profesor Jan Dąbrowski, który chyba nie ulegał „rewizjonistycznej” i „antypolskiej” propagandzie. Natomiast pozyskanie przez Rzeczpospolitą Księstwa Oświęcimskiego wpisuje się w bolesną część scenariusza relacji polsko-śląskich. Nie zostało ono wykupione, a zostało w 1453 roku najechane, spustoszone i zmuszone do aktu lennego. Dodajmy, genialny polski polityk biskup Oleśnicki już wtedy nie żył.
Kłamstwem jest również przypisywanie Bismarckowi inspiracji powołania śląskiego ruchu tożsamościowego w II połowie XIX wieku. Nie ma na to żadnych poważnych dowodów. Byłoby to również sprzeczne z centralistycznym duchem rządów Bismarcka, który z zasady zwalczał wszelkie odrębności lokalne. Śląski ruch tożsamościowy powstawał równolegle z podobnymi procesami narodowotwórczymi na tym obszarze Europy. Polski historyk Henryk Wereszycki z wyraźną odrazą pisze, że w II połowie XIX wieku autochtoniczni chłopi górnośląscy „przyznawali się raczej do «tutejszych», do narodowości «śląskiej», niż do polskości”. Górnośląska tożsamość w połowie XIX wieku kształtowała się pod wpływem przynależności państwowej lub etnicznej, a nie narodowej. „Nie ma wśród nas Polaków, są jedynie mówiący po polsku Górnoślązacy” – ripostowali Wielkopolanom górnośląscy „Centrowcy” w berlińskim Reichstagu. Polskość na Śląsku jest elementem późnym, czy nam się to podoba, czy nie. Jest efektem starcia nacjonalizmu niemieckiego z nacjonalizmem polskim w czasach Kulturkampfu. Tożsamość polska wyparła miejscową górnośląską etniczną tożsamość słowiańską. Korfanty wielokrotnie przypominał, że „stał się Polakiem”. W tym aspekcie Górnoślązacy są bardzo podobni do Morawiaków czy Łużyczan.
Trudno polemizować bez zażenowania z niektórymi „rewelacjami” profesora Marka, jak chociażby tą o powołaniu Politechniki Śląskiej przez profesorów Uniwersytetu Wileńskiego, zdziesiątkowanych w czasie wojny przez ukraińskich banderowców. Gdzie Rzym? Gdzie Krym? Profesor jest już sędziwy i mógł zapomnieć, że chodzi o profesorów Politechniki Lwowskiej, ale dlaczego nie wyłapała tego redakcja najbardziej popularnego tygodnika opinii w Polsce i tak doświadczeni dziennikarze jak bracia Karnowscy?

Siła wyobraźni historycznej

Utarło się już na Górnym Śląsku, że każda debata dotycząca Górnego Śląska jest otwierana kluczem wiolinowym przynależności do wielkiej rodziny powstańców śląskich. Nie tylko prof. Franciszek Marek może poszczycić się takim pochodzeniem, powołuje się na nie również „samozwańczy wielki mufti śląskości” Kazimierz Kutz, może powołać się na nie również piszący te słowa. Nic to nie zmienia i niczego ciekawego nie wnosi do dyskusji. Profesor Marek bezwzględnie pastwi się nad zwolennikami tezy o „śląskiej wojnie domowej” lat 1919-1921, przypominając udział niemieckich Freikorpsów w walkach o Górny Śląsk, z podaną „z kapelusza” liczbą 60000 ochotników (opracowania podają maksymalnie cyfrę 14000 ochotników), podczas gdy całość niemieckich miejscowych sił SSOS razem z ochotnikami nie przekraczała maksymalnie 40000 ludzi. W świetle badań okazać się może, że hipoteza o „wojnie domowej” nie uzyskuje potwierdzenia, ponieważ w latach 1919-1921 Berlin i Warszawa toczyły cyniczny bój przy pomocy miejscowych rąk o panowanie nad tym kawałkiem Europy. Powstania mogą okazać się nie tyle „wojną domową”, co „kolonialnym” polsko-niemieckim konfliktem zbrojnym toczonym przy pomocy górnośląskich pionków.
Jeden z wielu przykładów niemieckich mogił powstańczych
 na Górnym Śląsku, niszczonych po 1945 roku przez 
polskie władze komunistyczne. Krzyż z Leśnicy 
upamiętniający 21 bojowników Selbstschutzu poległych 
w walkach z polskimi powstańcami w 1921 roku. 
Potrafię sobie wyobrazić przedstawiciela drugiej strony, który w podobnym wywiadzie na łamach niemieckiej prasy wypomni Polakom wybuch I powstania, polegający na zaatakowaniu niemieckiej prowincji górnośląskiej z terenów Księstwa Cieszyńskiego (wtedy już państwa polskiego!), przez „ochotników” Maksymiliana Iksala. Potrafię sobie wyobrazić używane wtedy propagandowe argumenty o ataku polskim na zaciszne i spokojne ziemie niemieckie. Argumentacja będzie miała tę samą wartość co słowa profesora Marka. Alfons Zgrzebniok po I powstaniu (odezwa z 24 sierpnia 1919 r.) stwierdził, iż I powstanie zostało przegrane tylko dlatego, że nie uzyskało dostatecznej „pomocy ze strony państwa polskiego”. Przypomnijmy fakty: Polska Organizacja Wojskowa na obszarze Górnego Śląska podporządkowana była w całości w sferze dowodzenia (od 1919 r.) Oddziałowi II Sztabu Ministerstwa Spraw Wojskowych RP. Przypomnijmy, na terenie Górnego Śląska rezydował mjr Ryszard Matuszewski (wcześniej ppłk. Maciej Mielżyński, choć jego wpływ był ograniczony z racji przebywania w Poznaniu), kierownik Biura Wywiadu przy Oddziale VI naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego, posiadający najwyższe prawo decydowania o sprawach militarnych na tym terenie. Przypomnijmy wreszcie, że tylko w III powstaniu, wg obliczeń Wacława Ryżewskiego, udział wzięło 7000 tysięcy polskich ochotników oraz 800 oficerów oddelegowanych z Wojska Polskiego, głownie z Częstochowy, Krakowa i Lwowa.
Profesor nieuczciwie stwierdza, że brak grobów niemieckich z czasów powstań świadczy o charakterze interwencyjnym, zewnętrznym, niemieckich działań militarnych. Trudno podejrzewać profesora o brak wiedzy lub naiwność. Albumy niemieckie z lat 20 XX wieku zawierają dostateczną ilość fotografii grobów i pomników upamiętniających autochtonów walczących po stronie niemieckiej. Wystarczy również zapoznać się z licznymi wspomnieniami polskich uczestników powstań, aby uznać wypowiedź profesora Marka za konfabulację. Gdyby powstania udało się wygrać Niemcom, prawdopodobnie mielibyśmy pozostawione i upamiętnione wyłącznie groby Selbstschutzu i freikorzystów, a jakiś fanatyk niemieckiej sprawy narodowej perorowałby na łamach gazety, że polskich grobów nigdy tu nie było.
Profesor Marek gotów jest do stawiania najbardziej absurdalnych tez, byle pokrywały się z propagandowym kursem centralistów warszawskich. Tak jest nie tylko z faktami historycznymi, ale również z pojęciami politycznymi. Słowo niemieckie „Heimat” było często używane w II Rzeczypospolitej nie tylko przez działaczy mniejszości niemieckiej, ale również „szczerych polskich patriotów”. Do takich należał niewątpliwie kapelan powstańców śląskich ks. Jan Brandys, posługujący się tym pojęciem tak w prywatnej korespondencji, jak w swoich wypowiedziach. Ojczyzną Górnoślązaka jest Śląsk. Odpowiedzialność za Polskę wyrasta z przynależności Śląska do Polski. Jak napisał Szczepan Twardoch, parafrazując Dmowskiego: „Jestem Górnoślązakiem, więc mam – mimo wszystko – obowiązki polskie”. Twardoch stoi na gruncie tradycyjnego pojmowania tożsamości górnośląskiej w oparciu o przynależność państwową. To, Panowie, gdzie ten separatyzm?

Warszawskiego centralizmu bronić będziemy jak niepodległości!

Wywiad z profesorem Franciszkiem Markiem jest żenującą karykaturą historii Śląska i historii Polski. Profesor Marek jej po prostu albo nie zna, albo świadomie próbuje nas zmanipulować. Jak zanalizować w tym kontekście artykuł Piotra Semki?
Nie mamy wątpliwości, że temat numeru „URze” pojawiłby się bez względu na fakt produkcji filmu poświęconego komunistycznym obozom na Górnym Śląsku. Taki jest wymóg polityczności. Prawica demokratyczna w Polsce potrzebuje jak wody wroga wewnętrznego. Górnoślązacy nadają się do tego idealnie, ponieważ wykazują upartą tendencję do wiernego trwania przy swojej identyfikacji, czego najlepszym przykładem są wyniki ostatniego spisu.
Pretekstem do rozpoczęcia konfliktu dla publicysty „URze” jest film dokumentalny Pawła Siegera poświęcony komunistycznym obozom pracy na Górnym Śląsku. Publicysta „URze” stroni od problemu samego istnienia obozów na terenie Polski. W świetle faktów komunistyczny aparat przemocy w znakomitym procencie składał się z niewykształconych, pochodzących ze wsi, ambiwalentnych religijnie, ochrzczonych Polaków. Państwo wraz ze swoimi strukturami było obszarem podboju tych XX-wiecznych „konkwistadorów” lewicy. Tworzyli oni, wraz z obozami znajdującymi się na Górnym Śląsku, polski aparat przemocy komunistycznej podporządkowany warszawskiemu Wydziałowi Więziennictwa i Obozów przy Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, na czele którego stał gen. Stanisław Radkiewicz. To prawda, aparat przemocy podporządkowany Moskwie, niemniej polski. Wątpliwości nie miał Jan Paweł II, wspominając w 1994 roku pomordowanych przez „polskie (!) instytucje i służby bezpieczeństwa pozostające na usługach systemu przyniesionego ze wschodu”.
Nikt na Śląsku nie żąda, aby Polacy przepraszali za zbrodnie, bo wszyscy wiemy, że jest to zawsze element brudnej demokratycznej gry służącej upokorzeniu drugiej strony, a nie faktycznemu pojednaniu. Nikt nie chce przeprosin ze strony Semki czy Zychowicza, bo nie oni i inni żyjący teraz Polacy ponoszą odpowiedzialność za zbrodnie polskiej bezpieki. To jest program naszego rewizjonizmu! Chcemy uczciwej wypowiedzi historyków w miejsce publicystycznej propagandy partyzantów „polskiej polityki historycznej”. To jest prawdziwy rewizjonizm, który przecież nie jest obcy publicystom „URze”, potrafiącym konsultować telefonicznie swoje wypowiedzi z Davidem Irvingiem (nr 41/2011), o ile służyło to potrzebom ich czasopisma. W tej dwulicowości „URze” nie różni się wcale od krytykowanych lewicowych dzienników i tygodników, opierając się na poprawnym politycznie dogmacie braku symetrii pomiędzy obozami komunistycznymi a nazistowskimi.
Dla Semki sama myśl o takim porównaniu graniczy z bluźnierstwem. Nie ma grania na „równouprawnienie wszystkich opinii” – pisze Semka.
Prawda historyczna dla Piotra Semki to żydowska hagada. To daleka od kanonów europejskiej historiografii zabawa w „opowiadanie przeszłości”. Nie musi posiadać potwierdzenia w faktach, wystarczy powszechne przekonanie i doraźna użyteczność polityczna. Wystarczy cień kultu patriotycznego, aby usankcjonować fakty historyczne albo je odwołać. Wystarczy potrzeba polityczna, aby zbudować wydarzenie. W tym kontekście Semka rozpoczyna kolejną wojnę o wieżę spadochronową. Pierwsza, przypomnijmy, zakończyła się mocnym poddaniem w wątpliwość mitu historycznego, nie znajdującego potwierdzenia w dokumentach archiwalnych, a odzwierciedlającego hitlerowskie propagandowe wyobrażenia boju o Górny Śląsk. Chyba że uznamy, iż przekonujące dowody znajdują się w tajemniczym i niezidentyfikowanym „kufrze Gołby”. Tyle że kufra nikt do tej pory nie widział...

Mythomoteur

Nie jestem optymistą. Mythomoteur Ślązaków i Polaków jest tożsamy. Oba opierają się na silnym wewnętrznym przekonaniu o krzywdzie wyrządzonej przez obcych, samorozgrzeszeniu oraz własnej wyjątkowości. To nie wróży nie tylko możliwości pogodzenia, ale wskazuje na eskalację konfliktu i stopniowy wzrost różnicy politycznej. Dla publicystów „URze” jest to element gry politycznej, widocznej podskórnie w publicystyce tygodnika. Ruch „ślązakowski” (?!) jest ruchem lokajskim wobec „miłościwie panującej partii rządzącej”, a zatem stanowi element wrogiego obozu politycznego wobec „URze”. W walce politycznej publicyści nie przebierają w środkach, dążąc do wzmocnienia polaryzacji. Atak na górnośląską tożsamość historyczną w istocie jest zakamuflowanym atakiem na konkurencyjną partię. Tyle że redakcja „URze” jest niekonsekwentna w swoich sympatiach. Kilka numerów wcześniej opublikowała artykuł poświęcony stolicy, będący de facto peanem na cześć aktualnej platformiarskiej ekipy samorządowej, skutecznej w tworzeniu pozytywnego wizerunku Warszawy (nr 7/2012), rozgrzeszonej z brudu, korków i rozkopanego miasta. Jeśli trzeba, to „papierowi antykomuniści” będą gloryfikować PRL, byle udowodnić błogosławiony warszawski wpływ na „zacofany” Górny Śląsk, jak to widzimy w groteskowym wymiarze w wywiadzie braci Karnowskich. Jasne jest, że to, co jest niebezpieczne dla Semki, to utrata przez Warszawę dotychczasowej pozycji politycznej w kraju. O to tu chodzi.
Panowie! Dopóki bijecie się o zabawki w politycznej piaskownicy i kłócicie o to, która partia jest lepsza, nikt nie ma do was pretensji. Bijcie się dalej. Ale kiedy rozpoczynacie zabawę w wiwisekcję górnośląskiej tożsamości, to pamiętajcie, że wkraczacie na grunt grząski, nieznany i OBCY.

„Ślonski Pieron”