Strony

czwartek, 21 lutego 2013

Wycinki z pamięci.


Wielkie nadzieje stopione w ogniu codzienności. Wielkie ambicje rozpuszczone w kwasie zniechęcenia. Każdy krok, każda minuta boleśnie i konsekwentnie zmierza do wypełniania tego co zostało kiedyś zapisane. Wosk nie zastąpi stali. Dobre intencje nie zastąpią nadziei.
Zagubiony Odyseusz trafił do krainy Lotofagów. Wyrzucony na brzeg, sponiewierany przez życie, zagubiony i niepewny, złamany tęsknotą został wydany wraz ze swoimi ludźmi na słodką pokusę zapomnienia. Skosztuj kwiatu i jego ziaren. Skosztuj jego słodkiego smaku, dającego ukojenie i zwalniającego z dalszej życiowej szarpaniny. Zapomnij i rozkoszuj się lekkością ramion pozbawionych przygniatającej odpowiedzialności. Zapomnij... i pozbądź się nadziei, która ostrogami siecze boki.     

Pod koniec wojny nie mogły przychodzić już żadne dobre wieści. Propagandowa katarynka jeszcze zaklinała rzeczywistość przysięgami dla Führera, „Kolbergiem” i cudowną bronią, która odwróci bieg wypadków. Wysoki młody blondyn nie wierzył ani w wodza, ani w ostateczne zwycięstwo. Zbyt głośne były silniki amerykańskich bombowców latających nad wielkie miasta Rzeszy, aby usłyszeć w sobie wiarę w moc wodza i partii.
Moloch domagał się ciągłych ofiar. Do koszar na szybkie dwu, trzy tygodniowe szkolenie trafiały kolejne roczniki młodzików. Później wchłanianie społecznej tkanki objęło wszystkich zdatnych do noszenia broni, chłopców z HJ i Służby Pracy, chorych na cukrzycę i statecznych ojców rodzin, którym wydawało się, że w gniazdach rodzinnych i na swoich stanowiskach unikną wojennego skoku w mrok. W lutym 1945 roku wysoki młody blondyn był zbyt przeziębiony, żeby zapamiętać co się wokół niego działo. Na stole pojawiło się wezwanie z Wehrmachtu.
Szkolenie. Koszary. Karabin. Wrzeszczący podoficer. Zwykła heblarka pośpiesznej tresury, w której efekty wierzyli jeszcze tylko milczący nihiliści, gotowi rozpłynąć się w bitewnej nicości. Zginąć, ale na chwilę zapłonąć. Ci nie zdążą napisać swoich wspomnień.
Zmaltretowany przemysł podziurawiony przez Moskity i rozbrykane na niebie Mustangi, wypluwał jeszcze kolejne skorupy czołgów i grożące niebu lufy armat. Porzucano je często naprędce w poszukiwaniu swojego „Jankesa”, będącego przepustką do plugawego jenieckiego życia. Plugawego, ale mimo wszystko „Życia”. Dezercję karano śmiercią. Natychmiastową. Hańbiącą i bezwzględną. Powieszeni z tabliczką na szyi: „Nie chciałem bronić ojczyzny” przystrajali przydrożne drzewa pozbawione liści.
Nieliczni – przede wszystkim ci na Wschodzie – bronili jeszcze dalekich domów i wiosek, kobiet i dzieci, siebie. Ich ciała porozrzucane przy ciężkim sprzęcie patrzyły dziurą w czole prosto w mrugające gwiazdy.
Nie trzeba było widzieć wroga aby odczuć gorzki smak bitwy. Wiosną wysoki młody blondyn miał już pokiereszowaną rękę ułożoną na temblaku. Był zbyt pochłonięty tym co się działo dokoła, aby zapamiętać kiedy to się stało. Pamiętał nowe mundury i pieśni śpiewane w miasteczkach i wioskach ku pokrzepieniu serc tych co jeszcze żyli nadzieją. „Więcej grzechów nie pamiętam...” – powtarzał po wojnie.   
Postanowił na przełomie kwietnia i maja 1945 roku powrócić do domu. Po cichu. Wysoki młody blondyn zostawił kolegów, zabrał rękę na temblaku. Poszedł.  
Zjadł słodkie owoce Lotofagów i zapomniał na całe życie. Myślał już tylko o przyszłości. Nadzieję zreformował i nazwał „postępem” oraz „otwarciem na świat”.       

Nadzieje pokładane w synu ministra Ngô-dinh-Kha były olbrzymie. Ojciec zaplanował karierę polityczną i religijną całej wielkiej rodziny, razem z kuzynami i pociotkami.
Jego syn Piotr Ngô-dinh-Thuc w 1925 roku został kapłanem, z naturalnymi ambicjami sięgnięcia po najwyższe religijne stanowiska w Wietnamie. Wietnam – kraina Annamu – miała już za sobą krwawe prześladowania chrześcijaństwa, nowa religia rozwijała się żywiołowo, ściągając do kościołów już nie tylko osoby rzeczywiście wierzące w zbawcze Odkupienie Chrystusa, ale zbierając cała pianę ludzką zawierającą wszelkie nieczystości węszące kariery i zaszczyty u boku schrystianizowanego cesarstwa. Pojawiły się szybko wraz ze stopniowym przyjmowaniem chrztu w obrębie cesarskiej rodziny.
Młody ksiądz Piotr został wysłany do Paryża i Rzymu w celu uzyskania najlepszego europejskiego wykształcenia. W Paryżu, w czasie zdobywania kolejnego doktoratu, zaprzyjaźnił się z pochodzącym z Radlina ks. Bolesławem Kominkiem, ówczesnym szefem Akcji Katolickiej i późniejszym aktywnym uczestnikiem Soboru Watykańskiego II, uważanym za rzeczywistego autora listu pojednania skierowanego do Episkopatu Niemieckiego. Dzięki tej przyjaźni wietnamski arystokrata trafił na Górny Śląsk.
Wracając do Azji w 1929 roku spędził na Górnym Śląsku kilka tygodni w Radlinie i w Żorach. W tamtejszych parafiach (np. w radlińskiej parafii p.w. Św. Marii Magdaleny) odbyły się misyjne wykłady i spotkania z egzotycznym gościem, które zaowocowały zorganizowanymi pod auspicjami „Gościa Niedzielnego” zbiórkami środków materialnych na rzecz misji w Annamie.  
Kilkakrotnie na łamach „Gościa Niedzielnego” przedstawiano postępy misji katolickich na terenie Indochin. Informowano o sukcesach duszpasterskich ks. Piotra Ngô-dinh-Thuca. W 1936 roku zwracano uwagę na działalność szkoły dla annamickiej młodej arystokracji Hue, dzięki której katolicyzm zaczął zapuszczać korzenie w Indochinach. Dzięki Thucowi nawrócił się artysta Le-Van-De, sprowadzony do Rzymu przez papieża. Chrzest przyjęła wnuczka krwawego cesarza Mingh-Mang.
Październikowy numer z 1938 roku zawierał spory materiał na temat pracy misyjnej w Wietnamie. Na okładce „Gościa Niedzielnego” umieszczono dużą fotografię pierwszego biskupa indochińskiego Piotra Ngô-dinh-Thuca, nie zapominając zauważyć, że Pius XI rozprawił się w ten sposób ze starym „...przesądem, że kościołami w krajach misyjnych mogą rządzić tylko europejscy biskupi”. Z radością odnotowywano związki Thuca z Górnym Śląskiem, jego pobyt w górnośląskich parafiach, wspominając jego pobożność i żywą inteligencję. Pisano: „Dla nas, którzyśmy go znali osobiście, było jasną rzeczą, że Ojciec święty upatrzył sobie tego niezwykłego męża od dawna na wysokie stanowisko hierarchiczne”.
Praca w nowej diecezji Vinh Long niedaleko Sajgonu nie była prosta. Od nowego wikariusza oczekiwano budowy całej infrastruktury diecezjalnej, począwszy od seminarium duchownego, skończywszy na kościołach parafialnych. Z tego powodu nowy biskup skierował list do swoich śląskich przyjaciół, prosząc w nim o pomoc materialną na cele misyjne. 23 października 1938 roku złożone w górnośląskich kościołach ofiary pieniężne i materialne powędrowały do Wietnamu.
Upadek cesarstwa nie pogrzebał rodziny Thuc’ów, ale wyniósł ją wraz z systemem republikańskim wysoko do góry. W 1960 roku Thuc uzyskał od papieża Jana XXIII godność asystenta Tronu Papieskiego i Prymasa Wietnamu. Został również mianowany przez Jana XXIII arcybiskupem dawnej stolicy cesarskiej w Hue i przewodniczącym wietnamskiego episkopatu. Tytułu arcybiskupa, który zawdzięczał modernistycznemu papieżowi, używał do chwili swojej śmierci w 1984 roku. Zgromadzenie tak licznych tytułów i godności w rękach jednej osoby było naturalne dla politycznego nepotyzmu indochińskiego tamtego okresu. W rękach całej rodziny (braci, sióstr, ciotek, wujów, kuzynów, teściów etc.) znajdowały się najwyższe godności polityczne w kraju, cała dyplomacja i służby specjalne. Brat prymasa był znienawidzonym prezydentem Południowego Wietnamu, na usługach którego znajdowała się krwawa tajna policja Can Lao nadzorowana przez młodszego brata. Stabilność polityczna kiedyś leżąca w rękach annamskiego cesarza, teraz znalazła się faktycznie w gestii polityków z Białego Domu. Wspieranie krwawego reżimu nie wpływało dobrze na wizerunek demokratycznej władzy walczącej o prawa człowieka z krwiożerczymi komunistami.  
Zdobycie władzy przez wietnamskich wojskowych wspieranych przez CIA w 1963 roku było końcem wielkości nie tylko arcybiskupa Thuca, ale całej jego rodziny. Po Soborze Watykańskim II na prośbę USA rząd Południowego Wietnamu odmówił prawa do powrotu indochińskiemu duchownemu.
W 1968 roku papież Paweł VI przyznał Thuc’owi godność tytularnego arcybiskupa Bulla Regia, w zamian za utracone arcybiskupstwo w Hue. W latach 70 XX wieku sędziwy arcybiskup angażował się w coraz liczniejsze awanturnicze inicjatywy. Wyświęcił bez przygotowania seminaryjnego na kapłanów mężczyzn z hiszpańskiej sekty „Kościoła palmariańsko-katolickiego”. Jedenaście dni później pięciu z nich zostało przez niego konsekrowanych na biskupów. Za ten czyn został ukarany karami kościelnymi, które jednak szybko zostały zniesione przez Pawła VI na prośbę samego abpa Thuca. W Tulonie związał się z sektą starokatolików – „Łacińskim Kościołem Tuluzy”, wewnątrz którego również wyświęcił biskupów. Przez ostatnie dziesięć lat swojego życia podróżował po świecie, udzielając sakramentów. Najbardziej kontrowersyjne były jego spontaniczne akcje udzielania sakry biskupiej. Korzystały z tej „hojności” niektóre grupy sedewakatystyczne.  
Przyłączył się oficjalnie do sedewakantystów dopiero na dwa lata przed swoją śmiercią, ogłaszając publicznie swoje przekonanie o trwającym od jakiegoś czasu wakansie Stolicy Apostolskiej. Skosztował miodowego ziarna, zapomniał o wszystkim. Nadzieję ulokował w sobie.

Każdy krok, każda minuta, każdy oddech zbliża do wypełnienia tego co dawno temu zapisano. Żadne złudne działania, żadne łykanie reklamowanych witamin, żadne budowanie barykad nie opóźnią tego co nieuchronne. Nie opóźnią końca.  
Chaos jest już naszym domem. Świat kręci się wokół wszystkiego w szaleńczym tańcu. Przez gardło pamięci przelatują bezładne i nieposkromione informacje. Tsunami na Samoa. Kanibalizm w Korei Północnej. Czarownicę spalono w Papui Nowej Gwinei. Jak dobrze, że nas tam nie ma. – myśli medialny kanibal w pożądanym odruchu Pawłowa.  
W Norwegi znowu ktoś chciał wysadzić w powietrze parlament. Aktorka X powiększyła sobie biust. Ostra wymiana zdań między rockowym artystą a doradcą premiera. Polityk XYZ najpopularniejszym politykiem na Facebooku. Telewizyjna dziennikarka o twarzy wiecznie zadowolonej nimfomanki wmawia po raz kolejny, że jest dobrze. (jej mąż będzie to robił za jeszcze większe pieniądze w innej audycji telewizyjnej). 66 % mieszkańców tego kraju jest zdania, że jest coraz gorzej, a władza ma wszystkich w głębokim lekceważeniu... Brzozę skosił samolot na 666 centymetrze. Za niedługo 8 marca, z twarzą Anny Grodzkiej jako nowym obliczem polskich kobiet. Przerażająco puste oblicze świata usankcjonowanej eksterminacji wszelkiej istotności.
Wieje nudą, zapowiadającą czas zasadniczych przewartościowań.
Skosztować słodkości Lotofagów i zapomnieć o wszystkim. Żyć bez przymusu zachowywania pozorów eleganckiego salonu w przycmentarnej trupiarni. 
Nic już nie opóźniać. Nic nie konserwować. Nie poddawać się reformom. Nie podpisywać żadnych petycji. Nie organizować manifestacji i kontrmanifestacji. Wycofać się w najodleglejszy wewnętrzny Tybet. Niczym woda poszukiwać najodleglejszej głębi. 
Czekać cierpliwie.  Być wiernym starotestamentowej zasadzie : Nie oglądać się za siebie. Nie przykładać ręki do żadnego zachowawczego ruchu uzdrowienia, będącego ostatnim ratunkiem dla Sodomy i Gomory. Nie oglądać się. Z radością iść naprzód, zostawiając za sobą to co już jest od dawna martwe. Iść naprzód z głęboką nadzieją, że uratuje się to co jest godne życia. Nie opóźniać zbliżającego się końca. „Wszystko jest takie, jakie będzie, a koniec jest dobry”.
Z pewnością rzymskich Augurów bez wstydu wypatrywać znaków na niebie.    
Piorun uderzył w bazylikę Św. Piotra. Deszcz meteorytów spadł na Rosję.
Dzwoni dokoła, choć indywidualni producenci dwutlenku węgla uparcie twierdzą na łamach swoich gazet, że to poranny roznosiciel mleka dzwoni butelkami.
Jak zjeść słodki owoc Lotofagów tak by zapomnieć i zachować nadzieję?

HuHa