wtorek, 18 września 2012

Śląska Fabryka – pierwsza produkcja


„Meine Trauer”, mawiała zawsze moja Tante Truda, podsumowując słabą kondycję świata. Mawiała tak, kiedy nie szła jej karta brydżowa. Kiedy babcia dzieliła się z nią smutnymi wiadomościami dotyczącymi upadku moralnego bliźnich. Kiedy każde, nawet powierzchowne porównanie peerelowskiej codziennej „szarej maści” z enerfowskim Eldorado wypadało na niekorzyść sprawiedliwości społecznej i dziejowej. Powiedzonko ciotki Gertrudy było inne od pradziadowego (znanego tylko z opowieści) „Ce horrible!”, przywiezionego z francuskiej niewoli, które zwiastowało zwykle wybuch niepohamowanej wściekłości, niekiedy gwałtownie przemieszczającej drobne sprzęty domowe. W tym „Meine Trauer” zawierał się nie tyle sprzeciw wobec świata, co trudne do zdefiniowania zakłopotanie.


Takie „Meine Trauer” wypełniało mnie kilkakrotnie w czasie lektury pierwszego numeru nowego śląskiego kwartalnika „Fabryka Silesia”. Bo zrazu chciało się powiedzieć: nareszcie coś nowego! Bo po pierwszym przewertowaniu od razu widać, że to coś jakościowo odmiennego od monokultury „Śląska”, znacznie ciekawszego i żywszego od śmiertelnie intelektualnej, a więc śmiertelnie nudnej „Opcji” i jakościowo odbiegającego od trącącego „Trybuną Robotniczą” śląskiego cajtunga. A jednak gdzieś podwójnie podszytego... Chyba przez temat przewodni numeru, którym stał się kanon literatury górnośląskiej...
Zachciało się Hanysom kanonu literackiego! Ale nie to w nowym czasopiśmie jest najbardziej interesujące. A interesujących tekstów jest wiele.
August Scholtis
„Widzę z wieży kościelnej moje dzieciństwo..., 
Odrę..., rzekę moich ziem ojczystych, 
jak kołysze się... kołysze, niczym wahadło olbrzymiego zegara, 
który wyznacza czasy: Europa Środkowa”.  
W artykule „Czy można wędrować bez idei domu?” Aleksandra Kunce odważnie rozpatruje w kontekście kultury (pojmowanej szeroko) aktualnie przeżywaną „eksplozję górnośląskości”. Zwraca uwagę na „ślizganie się” po śląskości i górnośląskości, na dominację śląskiego i górnośląskiego efekciarstwa. Nie bójmy się powiedzieć wprost, że jest to często chorobliwy prymat politycznego kuglarstwa, dominacji doraźnej materii nad wiecznym duchem miejsca, efekt wyrachowania oraz wszechobecnego bilansu korzyści, profitów i zysków, plugawiących obowiązek, poświęcenie i działanie. Odpustowa rewia śląskości pełna lukrowanych, marcypanowych i bibułkowych mitologii wyrasta z braku poważnej refleksji nie tylko nad tym, czym Górny Śląsk BYŁ, ale również nad tym czym JEST obecnie, jak i tym czym BĘDZIE w przyszłości. Żyjemy wyłącznie śląską chwilą, doraźnością dnia dzisiejszego. Autorce trudno nie przyznać racji, gdy zwraca uwagę na naszą „dynamikę czasoprzestrzeni”, na patchworkowy charakter górnośląskiej kultury, zadomawiającej, gościnnej, otwartej, a jednak tak innej, że wytwarzającej duże pokłady obcości – tak w Polsce, jak w Niemczech. Powstaje pytanie: czy taki Górny Śląsk otwarty i wyrazisty jeszcze istnieje? Czy ciosy hojnie wymierzane przez historię ostatniego stulecia nie zatarły tego charakteru na rzecz opisywanego przez Szczepana Twardocha w „Wiecznym Grunwaldzie” Hanysa – dwunarodowego, pozszywanego z poszarpanych części etosu i kultury Frankensteina? Tendencja do wypierania katastrofy kulturowej, która stała się skutkiem 1945 roku, czy demonizowanie konsekwencji powstań śląskich wyrasta ze źle pojmowanego „konserwatyzmu”, z powierzchownego przywiązania do konkretnej wizji polityczno-historycznej, która już nie istnieje i do której powrotu już nie ma. Potrzeba nam konserwatyzmu autentycznego, zdolnego do odnajdywania znaków wieczności w gruzowisku pozostawionym przez beztroskę mieszczańskich czasów. Konserwatyzmu odważnego, nie bojącego się spoglądać w przyszłość, nie tęskniącego mocno do widoków ze starych pocztówek. Konserwatyzmu mądrego, pamiętającego, że Śląsk (również Górny Śląsk) nawiedzały kataklizmy dziejowe przekreślające pracę pojedynczych książąt, elit, ale też całych pokoleń. Tragedia 1945 roku nie była pierwszą i nie była ostatnią, by wspomnieć konsekwencje wojen husyckich czy dramat wojny trzydziestoletniej lub zwrócić uwagę na ignorowany fakt sięgającego kulturowych trzewi eksodusu Górnoślązaków lat 70 i 80 XX wieku. Czas pozbierać resztki ocalałej kultury i rozpocząć – za przywołanym przez autorkę José Ortegą y Gassetem – „zadanie naszych czasów”. Trzeba w końcu znaleźć coś, co warto konserwować.
Mały fragment manifestu Aleksandry Kunce: „Rozumiem lokalność nie jako stadność, w której hordy zyskują wzmocnienie w rankingach alternatywnych mitologii, ale jako wspólne doświadczenie złączenia z bliską czasoprzestrzenią, w której jednak istnieje się indywidualnie. Lokalność jest zawsze lokalną samotnością. Lokalność wyprowadza nas z domu, to lokalność każe nam przemierzyć świat wszerz i wzdłuż, tam i z powrotem, dookoła, a jednak z uczuciem lokalnej samotności, z którą podróżujemy. Przy całym powierzchownym podobieństwie, które wyolbrzymiają piewcy globalizacji, jesteśmy wyraziści”. Więcej interesujących przemyśleń na ten temat w pierwszym numerze „Fabryki Silesii”.
Z prawdziwą satysfakcją przeczytałem niewielki tekst Wojciecha Kunickiego „Czego jeszcze nie znamy?”, poświęcony zapomnianym (?!) pisarzom Górnego Śląska. Kunicki od razu uświadamia nam dialektyczną prostotę i złożoność problemu górnośląskiej literatury. Cztery języki, z pominiętym w numerze „Fabryki Silesii” językiem śląsko-morawskim, odznaczającym się bogactwem tekstów w ubiegłych stuleciach. Jest Górny Śląsk (a może cały Śląsk – na co usiłuje nam zwrócić uwagę szacowny autor) w jakimś stopniu zjawiskiem kulturowym i językowym podobnym do Szwajcarii. Zdarzyło mi się już niejednokrotnie publicznie wyrażać to przekonanie.
Niejedna struna trącana przez profesora Kunickiego brzmiała już na pokładzie U-Bootenlandu. Niejeden temat poruszany w arcyciekawym tekście stanowił temat zażartych dyskusji lub zbiorowych odkryć osób z kręgu naszych najbliższych przyjaciół.
Ernst von Salomon – przeciwnik Republiki Weimarskiej, 
ochotnik Freikorpsu w czasie powstań śląskich, 
opozycjonista antyhitlerowski, autor powieści „Freikorps”, 
poświęconej walkom niemieckich oddziałów ochotniczych w latach 
1918-1923.   
Trzeba podziękować Kunickiemu za odważne zwrócenie uwagi na europejski (imperialny i cywilizacyjny) wymiar twórczości Josepha von Eichendorffa. Nie tylko na sentymentalny, romantyczny i przepojony tęsknotą krajobraz Górnego Śląska, ale prawdziwie konserwatywne i rewolucyjne przeczucie nowych czasów – samotnych, pozbawionych pewności w skuteczność starych schematów, ale co najbardziej szokującego w twórczości tego ultrakatolika – przekonanego o nieprzeniknionej ciemności nowych czasów, pozbawionych Boskiego światła i łatwego do wskazania kierunku. Sami jesteśmy. Bóg się od nas odwrócił, znudzony, a może obrażony naszymi buntami i szatańskimi rebeliami – zdaje się pisać Eichendorff. W tym względzie Eichendorff jest prawdziwym rewolucjonistą, tworzącym – jak pisał Hans Freyer – nową zasadę w historii społeczeństwa. Czy sam był tą zasadą? Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć, ale widzę w nim ojca nie tylko górnośląskiej tożsamości, ale całego europejskiego prawicowego radykalizmu. Nie lekceważy tych słów, tylko ten, kto ma choć odrobinę pojęcia o wzajemnym przenikaniu się kontrrewolucyjnych idei hiszpańskich z rodzącymi się reakcyjnymi, a zarazem rewolucyjnymi ideami pruskimi. Kunicki ma rację: „Nasz poeta zasługuje, by go z górnośląskiej krypty wydobyć i pokazać zmartwychwstałego w blasku tradycji wielkiej kultury chrześcijańskiej”. Zasługuje co najmniej na takie samo miejsce, jakie przypada w dziedzinie idei hiszpańskiemu markizowi Valdegamas.
W dalszej części swojego tekstu Wojciech Kunicki wspomina Gustawa Freytaga z Kluczborka, mistrza we wskazywaniu tapetum nigrum w uporządkowanym świecie mieszczańskich wartości; mało znanych – Hansa Niekrawietza i Arnolda Ulitza, ukąszonych przez narodowosocjalistyczny reżim; niedocenianego Maxa Herrmanna Neisse, wygnanego z ojczyzny w latach 30 XX wieku; Hansa Lipinskiego-Gottersdorfa, „kronikarza” powojennej obcości Górnoślązaków w Polsce i Niemczech; pochodzącego ze śląskich kresów Leszka Liberę. Dalej wspomniani zostali Carl Jentsch, autor wspomnień górnośląskich (przy okazji zauważyć warto jego dalekiego a dzisiejszego krewnego ks. Tomasa Jentscha, autora niewielkiej książeczki poświęconej Karolowi Habsburgowi); filozofa Ericha Przywarę czy Ernsta Laslowskiego. Te nazwiska warto pamiętać w czasie antykwarycznych polowań, pomimo tego, że nie wyczerpują one długiej listy pisarzy (a czemu nie poetów i mistyków?) związanych ze Śląskiem.
Mizernie na tym tle prezentuje się powojenny wkład polski w literaturę na Górnym Śląsku, wspomniany w interesującym artykule Ryszarda Bednarczyka. Oburzeniu z tego powodu wyraz dają co jakiś czas rozstawiane po centralnych tygodnikach strachy na antypolskie wróble. Nic na to nie poradzimy, że wkład socjalistycznej literatury, jak najbardziej patriotycznej, narodowej, stachanowskiej i zaangażowanej, nie wytrzymuje próby czasu. I nawet mityczny kufer Kazimierza Gołby lub szerokie plecy Piotra Semki nie zatamują tego społecznego zapominania. Ale – podkreślmy to – nie wypieramy się ani Gustawa Morcinka, ani Wilhelma Szewczyka, ani Kazimierza Gołby. Każdy z nich należy do naszego śląskiego dziedzictwa, świadcząc swoim „urobkiem” o jakości tamtych czasów.
Pierwszy numer „Fabryki Silesii” zawiera sporo materiałów poświęconych górnośląskiemu pisarzowi Augustowi Scholtisowi, autorowi powieści „Ostwind”. Wspomniany już profesor Kunicki przy okazji omawiania twórczości Scholtisa zwraca uwagę na fakt wymyślenia przez pisarza (moim zdaniem raczej odkrycia!) ponadnarodowego mitu pruskiego, opracowanego naukowo w zjawisku „polskojęzycznych Prusaków” chyba przez Joachima Bahlcke’go.
I nie mogę zgodzić się z autorem, że idea pruska umarła, została pochowana, a płyta nagrobna przywalona została na „wieki wieków” przez ciężkie głazy spuścizny Bismarcka, Dmowskiego i Stalina. Renesans idei pruskiej w niewielkich, ale tętniących życiem środowiskach pruskiej (bo czy niemieckiej?) prawicy berlińskiej czy przechowywane przez grupy na Śląsku i Pomorzu rokują nadzieję na zmartwychwstanie tej koncepcji. Okazać się może w sytuacji dzisiejszych niemedialnych napięć politycznych, kryzysów tożsamościowych prawicy i lewicy lub zbliżającego się recyklingu erefenowskiej tożsamości konstytucyjnej, że idea pruska może okazać się właśnie ideą godną konserwowania. Spoiwem łączącym wielkie narody i małe grupy etniczne Europy Środkowej. Scholtis (ale nie on jeden, bo również ks. Norbert Bonczyk!) byłby w tym wypadku jej prekursorem i piewcą z przeszłości. Przy tej okazji wypada wyrazić zdziwienie, że w całym numerze pisma nie znalazło się miejsce dla pisarzy nie urodzonych na Śląsku, ale ze Śląskiem związanych. Przy okazji pruskiego mitu Augusta Scholtisa można było wspomnieć „Fragebogen” Ernsta von Salomona, człowieka związanego swoimi losami z Górnym Śląskiem, mocno zakorzenionego w pruskim micie politycznym. Salomon – „Prusak, z nawyku, wychowania i konieczności”. Wspomnieć można również kontrowersyjnego austriackiego pisarza Arnolta Bronnena i jego powieść „O/S” („Oberschlesien”) z 1929 roku, poświęconą śląskiej wojnie domowej lat 1919-1921, pisanej z perspektywy Freikorzysty i niemieckiego narodowego rewolucjonisty.
W zbiorze ledwo wspomniano noblistę Gerharda Hauptmanna. Nie starczyło miejsca na Andreasa Gryphiusa, twórcę śląskiego ponadnarodowego mitu piastowskiego. Porzucono postać wrocławskiego historyka, językoznawcy Georga Samuela Bandtkego. Dlaczego? Czy z powodu wspomnianego przez Aleksandrę Kunce powierzchownego pojmowania lokalności jako getta ograniczonego do szarej masy górnośląskiej aglomeracji? Zapewne nie, choć nasza górnośląskość cierpi na chroniczny kompleks amputacji. Najpierw amputowano kulturowo Dolny Śląsk, teraz tzw. Opolszczyznę. A jutro? Na pewno wzajemne relacje kulturowe Dolnego i Górnego Śląska są dobrym tematem na kolejny numer „Fabryki”. Dobrym tematem na pojedyncze teksty może być też śląska tożsamość tak odmiennych w sferze idei i wyrazu artystycznego twórców jak Zofia Kossak i – szczególnie przez nas ignorowany na Górnym Śląsku – Adam Zagajewski.
Ale dość narzekań. Na uwagę czytelnika w pierwszym numerze „Fabryki Silesii” zasługują również teksty Zbigniewa Kadłubka („List do Stefana Szymutki”), szkic poświęcony górnośląskiej historiografii Ryszarda Kaczmarka, teksty Jacka Lyszczyny i Szczepana Twardocha. Polecam!

Co w takim razie wprowadza dysonans w spójność i klarowność pierwszego numeru periodyku? Co budzi moje zakłopotanie?
Nie jest to pomysł na pismo. Nie jest to jakość artykułów. Nie jest to nawet kontrowersyjny temat przewodni numeru.
To jakość elit.
„Czterdziestu wybiera kanon” było dla mnie interesującym doznaniem nie tyle z powodu zainteresowania Schefflerem, Bienkiem, Kuczokiem, Janoschem czy Eichendroffem, ale z powodu łatwych do uchwycenia obszarów obecnego w elitach „koleżeństwa”. W tym względzie nie różnimy się niczym od naszych sympatycznych sąsiadów kulturowych zza Przemszy i Brnicy. Chętnie stawiamy „swoim” pomniki za życia, podlewamy wypowiedzi wazeliną, kunktatorsko wskazujemy namaszczonych odgórnie – już nie w Komitecie, ale w redakcjach poczytnych dzienników. I gdyby tylko dokładnie Piotr Semka wczytał się w te „geopolityczne podwórkowe romanse”, wiedziałby, że nie musi szat rozdzierać. Sami siebie mocno pilnujemy nawzajem.
„Meine Trauer” – powiedziałaby Tante Truda, gdyby tylko jeszcze żyła...

 „Ślonski Pieron”