„Meine Trauer”,
mawiała zawsze moja Tante Truda, podsumowując słabą kondycję świata. Mawiała
tak, kiedy nie szła jej karta brydżowa. Kiedy babcia dzieliła się z nią
smutnymi wiadomościami dotyczącymi upadku moralnego bliźnich. Kiedy każde,
nawet powierzchowne porównanie peerelowskiej codziennej „szarej maści” z
enerfowskim Eldorado wypadało na niekorzyść sprawiedliwości społecznej i
dziejowej. Powiedzonko ciotki Gertrudy było inne od pradziadowego (znanego
tylko z opowieści) „Ce horrible!”, przywiezionego z francuskiej niewoli, które
zwiastowało zwykle wybuch niepohamowanej wściekłości, niekiedy gwałtownie
przemieszczającej drobne sprzęty domowe. W tym „Meine Trauer” zawierał się nie
tyle sprzeciw wobec świata, co trudne do zdefiniowania zakłopotanie.
Takie „Meine
Trauer” wypełniało mnie kilkakrotnie w czasie lektury pierwszego numeru nowego
śląskiego kwartalnika „Fabryka Silesia”. Bo zrazu chciało się powiedzieć:
nareszcie coś nowego! Bo po pierwszym przewertowaniu od razu widać, że to coś
jakościowo odmiennego od monokultury „Śląska”, znacznie ciekawszego i żywszego
od śmiertelnie intelektualnej, a więc śmiertelnie nudnej „Opcji” i jakościowo
odbiegającego od trącącego „Trybuną Robotniczą” śląskiego cajtunga. A jednak
gdzieś podwójnie podszytego... Chyba przez temat przewodni numeru, którym stał
się kanon literatury górnośląskiej...
Zachciało się
Hanysom kanonu literackiego! Ale nie to w nowym czasopiśmie jest najbardziej
interesujące. A interesujących tekstów jest wiele.
W artykule „Czy
można wędrować bez idei domu?” Aleksandra Kunce odważnie rozpatruje w
kontekście kultury (pojmowanej szeroko) aktualnie przeżywaną „eksplozję
górnośląskości”. Zwraca uwagę na „ślizganie się” po śląskości i górnośląskości,
na dominację śląskiego i górnośląskiego efekciarstwa. Nie bójmy się powiedzieć
wprost, że jest to często chorobliwy prymat politycznego kuglarstwa, dominacji
doraźnej materii nad wiecznym duchem miejsca, efekt wyrachowania oraz
wszechobecnego bilansu korzyści, profitów i zysków, plugawiących obowiązek,
poświęcenie i działanie. Odpustowa rewia śląskości pełna lukrowanych,
marcypanowych i bibułkowych mitologii wyrasta z braku poważnej refleksji nie
tylko nad tym, czym Górny Śląsk BYŁ, ale również nad tym czym JEST obecnie, jak
i tym czym BĘDZIE w przyszłości. Żyjemy wyłącznie śląską chwilą, doraźnością
dnia dzisiejszego. Autorce trudno nie przyznać racji, gdy zwraca uwagę na naszą
„dynamikę czasoprzestrzeni”, na patchworkowy charakter górnośląskiej kultury,
zadomawiającej, gościnnej, otwartej, a jednak tak innej, że wytwarzającej duże
pokłady obcości – tak w Polsce, jak w Niemczech. Powstaje pytanie: czy taki
Górny Śląsk otwarty i wyrazisty jeszcze istnieje? Czy ciosy hojnie wymierzane
przez historię ostatniego stulecia nie zatarły tego charakteru na rzecz
opisywanego przez Szczepana Twardocha w „Wiecznym Grunwaldzie” Hanysa –
dwunarodowego, pozszywanego z poszarpanych części etosu i kultury
Frankensteina? Tendencja do wypierania katastrofy kulturowej, która stała się
skutkiem 1945 roku, czy demonizowanie konsekwencji powstań śląskich wyrasta ze
źle pojmowanego „konserwatyzmu”, z powierzchownego przywiązania do konkretnej
wizji polityczno-historycznej, która już nie istnieje i do której powrotu już
nie ma. Potrzeba nam konserwatyzmu autentycznego, zdolnego do odnajdywania
znaków wieczności w gruzowisku pozostawionym przez beztroskę mieszczańskich
czasów. Konserwatyzmu odważnego, nie bojącego się spoglądać w przyszłość, nie
tęskniącego mocno do widoków ze starych pocztówek. Konserwatyzmu mądrego,
pamiętającego, że Śląsk (również Górny Śląsk) nawiedzały kataklizmy dziejowe
przekreślające pracę pojedynczych książąt, elit, ale też całych pokoleń.
Tragedia 1945 roku nie była pierwszą i nie była ostatnią, by wspomnieć
konsekwencje wojen husyckich czy dramat wojny trzydziestoletniej lub zwrócić
uwagę na ignorowany fakt sięgającego kulturowych trzewi eksodusu Górnoślązaków
lat 70 i 80 XX wieku. Czas pozbierać resztki ocalałej kultury i rozpocząć – za
przywołanym przez autorkę José
Ortegą y Gassetem – „zadanie naszych czasów”. Trzeba w końcu znaleźć coś, co
warto konserwować.
Mały fragment
manifestu Aleksandry Kunce: „Rozumiem lokalność nie jako stadność, w której
hordy zyskują wzmocnienie w rankingach alternatywnych mitologii, ale jako
wspólne doświadczenie złączenia z bliską czasoprzestrzenią, w której jednak
istnieje się indywidualnie. Lokalność jest zawsze lokalną samotnością.
Lokalność wyprowadza nas z domu, to lokalność każe nam przemierzyć świat wszerz
i wzdłuż, tam i z powrotem, dookoła, a jednak z uczuciem lokalnej samotności, z
którą podróżujemy. Przy całym powierzchownym podobieństwie, które wyolbrzymiają
piewcy globalizacji, jesteśmy wyraziści”. Więcej interesujących przemyśleń na
ten temat w pierwszym numerze „Fabryki Silesii”.
Z prawdziwą
satysfakcją przeczytałem niewielki tekst Wojciecha Kunickiego „Czego jeszcze
nie znamy?”, poświęcony zapomnianym (?!) pisarzom Górnego Śląska. Kunicki od
razu uświadamia nam dialektyczną prostotę i złożoność problemu górnośląskiej
literatury. Cztery języki, z pominiętym w numerze „Fabryki Silesii” językiem
śląsko-morawskim, odznaczającym się bogactwem tekstów w ubiegłych stuleciach.
Jest Górny Śląsk (a może cały Śląsk – na co usiłuje nam zwrócić uwagę szacowny
autor) w jakimś stopniu zjawiskiem kulturowym i językowym podobnym do
Szwajcarii. Zdarzyło mi się już niejednokrotnie publicznie wyrażać to
przekonanie.
Niejedna struna
trącana przez profesora Kunickiego brzmiała już na pokładzie U-Bootenlandu.
Niejeden temat poruszany w arcyciekawym tekście stanowił temat zażartych
dyskusji lub zbiorowych odkryć osób z kręgu naszych najbliższych przyjaciół.
Trzeba podziękować
Kunickiemu za odważne zwrócenie uwagi na europejski (imperialny i
cywilizacyjny) wymiar twórczości Josepha von Eichendorffa. Nie tylko na
sentymentalny, romantyczny i przepojony tęsknotą krajobraz Górnego Śląska, ale
prawdziwie konserwatywne i rewolucyjne przeczucie nowych czasów – samotnych,
pozbawionych pewności w skuteczność starych schematów, ale co najbardziej
szokującego w twórczości tego ultrakatolika – przekonanego o nieprzeniknionej
ciemności nowych czasów, pozbawionych Boskiego światła i łatwego do wskazania
kierunku. Sami jesteśmy. Bóg się od nas odwrócił, znudzony, a może obrażony
naszymi buntami i szatańskimi rebeliami – zdaje się pisać Eichendorff. W tym
względzie Eichendorff jest prawdziwym rewolucjonistą, tworzącym – jak pisał
Hans Freyer – nową zasadę w historii społeczeństwa. Czy sam był tą zasadą? Na
to pytanie nie potrafię odpowiedzieć, ale widzę w nim ojca nie tylko
górnośląskiej tożsamości, ale całego europejskiego prawicowego radykalizmu. Nie
lekceważy tych słów, tylko ten, kto ma choć odrobinę pojęcia o wzajemnym
przenikaniu się kontrrewolucyjnych idei hiszpańskich z rodzącymi się
reakcyjnymi, a zarazem rewolucyjnymi ideami pruskimi. Kunicki ma rację: „Nasz
poeta zasługuje, by go z górnośląskiej krypty wydobyć i pokazać
zmartwychwstałego w blasku tradycji wielkiej kultury chrześcijańskiej”. Zasługuje
co najmniej na takie samo miejsce, jakie przypada w dziedzinie idei
hiszpańskiemu markizowi Valdegamas.
W dalszej części
swojego tekstu Wojciech Kunicki wspomina Gustawa Freytaga z Kluczborka, mistrza
we wskazywaniu tapetum nigrum w uporządkowanym świecie mieszczańskich wartości;
mało znanych – Hansa Niekrawietza i Arnolda Ulitza, ukąszonych przez
narodowosocjalistyczny reżim; niedocenianego Maxa Herrmanna Neisse, wygnanego z
ojczyzny w latach 30 XX wieku; Hansa Lipinskiego-Gottersdorfa, „kronikarza”
powojennej obcości Górnoślązaków w Polsce i Niemczech; pochodzącego ze śląskich
kresów Leszka Liberę. Dalej wspomniani zostali Carl Jentsch, autor wspomnień
górnośląskich (przy okazji zauważyć warto jego dalekiego a dzisiejszego
krewnego ks. Tomasa Jentscha, autora niewielkiej książeczki poświęconej
Karolowi Habsburgowi); filozofa Ericha Przywarę czy Ernsta Laslowskiego. Te
nazwiska warto pamiętać w czasie antykwarycznych polowań, pomimo tego, że nie
wyczerpują one długiej listy pisarzy (a czemu nie poetów i mistyków?)
związanych ze Śląskiem.
Mizernie na tym tle
prezentuje się powojenny wkład polski w literaturę na Górnym Śląsku, wspomniany
w interesującym artykule Ryszarda Bednarczyka. Oburzeniu z tego powodu wyraz
dają co jakiś czas rozstawiane po centralnych tygodnikach strachy na
antypolskie wróble. Nic na to nie poradzimy, że wkład socjalistycznej
literatury, jak najbardziej patriotycznej, narodowej, stachanowskiej i
zaangażowanej, nie wytrzymuje próby czasu. I nawet mityczny kufer Kazimierza
Gołby lub szerokie plecy Piotra Semki nie zatamują tego społecznego
zapominania. Ale – podkreślmy to – nie wypieramy się ani Gustawa Morcinka, ani
Wilhelma Szewczyka, ani Kazimierza Gołby. Każdy z nich należy do naszego
śląskiego dziedzictwa, świadcząc swoim „urobkiem” o jakości tamtych czasów.
Pierwszy numer
„Fabryki Silesii” zawiera sporo materiałów poświęconych górnośląskiemu
pisarzowi Augustowi Scholtisowi, autorowi powieści „Ostwind”. Wspomniany już
profesor Kunicki przy okazji omawiania twórczości Scholtisa zwraca uwagę na
fakt wymyślenia przez pisarza (moim zdaniem raczej odkrycia!) ponadnarodowego
mitu pruskiego, opracowanego naukowo w zjawisku „polskojęzycznych Prusaków”
chyba przez Joachima Bahlcke’go.
I nie mogę zgodzić
się z autorem, że idea pruska umarła, została pochowana, a płyta nagrobna
przywalona została na „wieki wieków” przez ciężkie głazy spuścizny Bismarcka,
Dmowskiego i Stalina. Renesans idei pruskiej w niewielkich, ale tętniących
życiem środowiskach pruskiej (bo czy niemieckiej?) prawicy berlińskiej czy
przechowywane przez grupy na Śląsku i Pomorzu rokują nadzieję na
zmartwychwstanie tej koncepcji. Okazać się może w sytuacji dzisiejszych
niemedialnych napięć politycznych, kryzysów tożsamościowych prawicy i lewicy
lub zbliżającego się recyklingu erefenowskiej tożsamości konstytucyjnej, że
idea pruska może okazać się właśnie ideą godną konserwowania. Spoiwem łączącym
wielkie narody i małe grupy etniczne Europy Środkowej. Scholtis (ale nie on
jeden, bo również ks. Norbert Bonczyk!) byłby w tym wypadku jej prekursorem i
piewcą z przeszłości. Przy tej okazji wypada wyrazić zdziwienie, że w całym
numerze pisma nie znalazło się miejsce dla pisarzy nie urodzonych na Śląsku,
ale ze Śląskiem związanych. Przy okazji pruskiego mitu Augusta Scholtisa można było
wspomnieć „Fragebogen” Ernsta von Salomona, człowieka związanego swoimi losami
z Górnym Śląskiem, mocno zakorzenionego w pruskim micie politycznym. Salomon –
„Prusak, z nawyku, wychowania i konieczności”. Wspomnieć można również
kontrowersyjnego austriackiego pisarza Arnolta Bronnena i jego powieść „O/S”
(„Oberschlesien”) z 1929 roku, poświęconą śląskiej wojnie domowej lat
1919-1921, pisanej z perspektywy Freikorzysty i niemieckiego narodowego
rewolucjonisty.
W zbiorze ledwo
wspomniano noblistę Gerharda Hauptmanna. Nie starczyło miejsca na Andreasa
Gryphiusa, twórcę śląskiego ponadnarodowego mitu piastowskiego. Porzucono
postać wrocławskiego historyka, językoznawcy Georga Samuela Bandtkego.
Dlaczego? Czy z powodu wspomnianego przez Aleksandrę Kunce powierzchownego
pojmowania lokalności jako getta ograniczonego do szarej masy górnośląskiej
aglomeracji? Zapewne nie, choć nasza górnośląskość cierpi na chroniczny
kompleks amputacji. Najpierw amputowano kulturowo Dolny Śląsk, teraz tzw.
Opolszczyznę. A jutro? Na pewno wzajemne relacje kulturowe Dolnego i Górnego
Śląska są dobrym tematem na kolejny numer „Fabryki”. Dobrym tematem na
pojedyncze teksty może być też śląska tożsamość tak odmiennych w sferze idei i
wyrazu artystycznego twórców jak Zofia Kossak i – szczególnie przez nas
ignorowany na Górnym Śląsku – Adam Zagajewski.
Ale dość narzekań.
Na uwagę czytelnika w pierwszym numerze „Fabryki Silesii” zasługują również
teksty Zbigniewa Kadłubka („List do Stefana Szymutki”), szkic poświęcony
górnośląskiej historiografii Ryszarda Kaczmarka, teksty Jacka Lyszczyny i
Szczepana Twardocha. Polecam!
Co w takim razie
wprowadza dysonans w spójność i klarowność pierwszego numeru periodyku? Co
budzi moje zakłopotanie?
Nie jest to pomysł
na pismo. Nie jest to jakość artykułów. Nie jest to nawet kontrowersyjny temat
przewodni numeru.
To jakość elit.
„Czterdziestu
wybiera kanon” było dla mnie interesującym doznaniem nie tyle z powodu
zainteresowania Schefflerem, Bienkiem, Kuczokiem, Janoschem czy Eichendroffem,
ale z powodu łatwych do uchwycenia obszarów obecnego w elitach „koleżeństwa”. W
tym względzie nie różnimy się niczym od naszych sympatycznych sąsiadów
kulturowych zza Przemszy i Brnicy. Chętnie stawiamy „swoim” pomniki za życia,
podlewamy wypowiedzi wazeliną, kunktatorsko wskazujemy namaszczonych odgórnie –
już nie w Komitecie, ale w redakcjach poczytnych dzienników. I gdyby tylko
dokładnie Piotr Semka wczytał się w te „geopolityczne podwórkowe romanse”,
wiedziałby, że nie musi szat rozdzierać. Sami siebie mocno pilnujemy nawzajem.
„Meine Trauer” –
powiedziałaby Tante Truda, gdyby tylko jeszcze żyła...
„Ślonski Pieron”