George Soros - prawdziwa twarz globalizmu |
Prognozy pogody
mają do siebie to, że albo się sprawdzają, albo się nie sprawdzają.
Prognozy polityczne
najczęściej się nie sprawdzają. Poza niewielkim wyjątkiem. Na tydzień przed
każdymi wyborami „niezależne”, „poważne”, „umiarkowane” i „demokratyczne”
dzienniki wiedzą już, którą partię nazwać zwycięską opoką demokracji i które
postępowe tyłki należy całować w radosnych podrygach.
Kapryśność
politycznych klimatów zasadniczo nie szkodzi autorom publikowanych idiotyzmów,
czego najlepszym przykładem jest amerykański „autorytet” wróżbiarski, politolog
Francis Fukuyama. Z zacięciem szacownej cygańskiej wieszczki, raczy nas na
targowiskach medialnych kolejnymi swoimi przemyśleniami tworzonymi za ciężko
zarobione pieniądze podatnika.
Fukuyama nie jest
pierwszym lewicowym wróżbiarzem. Przed nim szklane kule i karty politycznego
tarota wyciągali już Jan Jakub Rousseau i Nicolas de Condorcet. Pierwszy
wieszczył upadek Anglii w ciągu dwudziestu lat, wynikający z wyludnienia wysp i
odejścia Brytyjczyków od rolnictwa. Jego zdaniem Anglia stanęła pod koniec
XVIII wieku na skraju przepaści z powodu rozrostu Londynu i ekspansji
kolonialnej. Niechybnie miały one spowodować zapaść ekonomiczną i demograficzną
Wyspiarzy. Wiemy z historii, że procesy te dały Brytanii pierwsze miejsce wśród
narodów świata.
Drugi, w sposób
bliższy przywołanemu amerykańskiemu magikowi, upatrywał „końca historii” w
ideologicznych procesach zachodzących w Europie. W swoim mętnym szkicu „Sur
l’évaluation des droits éventuels” francuski racjonalista przepowiadał, że
przyszłość obfitować będzie w coraz mniejszą ilość zmian, mniej rewolucji i
wstrząsów politycznych, do tej pory spędzających sen z powiek poczciwego ludu.
Nie byłoby w tym założeniu nic tak bardzo zajmującego (przy całej absurdalności
samego założenia!), gdyby nie fakt jego wyartykułowania w roku 1782, na siedem
lat przed wybuchem rewolucji francuskiej. Pamiętamy, że Fukuyama przez całą
ostatnią dekadę XX wieku raczył nas liberalnym snem o „końcu historii”, pogrzebanym
wraz z wieżami WTC. Wydawać się mogłoby, że pamiętne wydarzenie spowoduje
ostateczny nokaut Fukuyamy, pogrzebanego wraz ze swoimi książkami w nowojorskim
gruzowisku. Nic z tego. Fukuyama niczym cyrkowy klown podnosi się z każdego
swojego upadku by wyczyniać swoje intelektualne harce na nowo.
W obu przytoczonych
przypadkach pomysły „końca historii” wyrastały z postępowego założenia, że wraz
z tryumfem ideologicznym encyklopedyzmu, wolterianizmu, demokratyzmu, liberalizmu
czy socjalizmu pojawi się szeroka, coraz szarsza, w końcu globalna przestrzeń
„świętego spokoju”. W tym globalnym i idealnym ekosystemie wojen nie będzie i nie
będzie krwawych rewolucji. Klasa średnia będzie dokonywała swojej korzystnej
wymiany handlowej, oświata szerzyła będzie zdobycze oświeconego ludzkiego rozumu,
a grono „wybranych” autorytetów moralnych z „Gazety Wyborczej” strzec będzie
zasady równości i tolerancji. Lewica do tego stopnia zawsze zdolna była do
ignorowania rzeczywistości, że podobne prognozy artykułowane były w czasie
największych zawieruch politycznych. Hugenota Paul Rabaut w czasie trwania
rewolucji francuskiej twierdził, że epoka wojen należy do historycznej
przeszłości, a niebawem nastaną czasy pokojowego współistnienia wszystkich z
wszystkimi. Rzecz jasna przy założeniu, że wszyscy będą tacy sami, posiadać
będą tyle samo i mieć będą te same pragnienia. Idea zostanie dopracowana przez
bolszewickich ideologów. Ten utopijny
duch wcielił się w Pol Pota.
To nie są stopy Goldmana Sachsa |
Lewica w Ameryce i Europie
trapi się kryzysem. Martwi się odpowiednio wysokimi wpływami z podatków, swoimi
grantami, subwencjami i dotacjami, z których żyje i dzięki którym sprawuje
swoją władzę. Od dawna nie stanowi społecznej i politycznej opozycji przeciwko
systemowi kapitalistycznemu i liberalnemu. Jest częścią najbardziej
zachowawczego establishmentu, gotowego bronić dzisiejszego układu do ostatniej
kropli krwi naiwnego elektoratu.
Fukuyama, który do
niedawna przekonywał nas o niezatapialności liberalno-demokratycznego Titanica,
aktualnie bije na alarm: „Demokracja w niebezpieczeństwie!”
W artykułach
publikowanych od ponad roku Fukuyama sprzedaje establishmentową wykładnię
kryzysu finansowego. Dla amerykańskiego politologa stabilność ekonomiczna i
światowe bezpieczeństwo wiąże się nierozerwalnie z współzależnością pomiędzy
liberalną demokracją, wzrostem gospodarczym opartym na produkcji oraz
postępowymi przemianami społecznymi. Wraz z zanegowaniem jednego z elementów,
świat pogrąży się w otchłani barbarzyństwa. Głównym zjawiskiem świadczącym o
odpływie demokracji, zdaniem Fukuyamy jest coraz większa dysproporcja pomiędzy
bogatymi a biednymi, związana z marginalizacją bazy demokratycznej, którą
stanowi klasa średnia. Fukuymama definiuje klasę średnią jako warstwę
„posiadającą” – wykształcenie, trwałe dobra, własny biznes, nieruchomości. Przyczyną
tego postępującego stopniowo zjawiska jest brak państwowej kontroli nad bankami
i polityką finansową oraz bezwolne poddanie się elit politycznych procesowi
globalizacji. Gdybyśmy poprzestali na tych naszkicowanych pobieżnie poglądach
amerykańskiego prognostyka, moglibyśmy uznać go za antysystemowego ideologa
ruchu Occupy Wall Street, albo antyglobalistę. Nic bardziej mylnego. Fukuyama
inteligentnie broni dzisiejszego establishmentu, starając się wzmocnić jego interwencjonistyczny,
lewicowy, a zarazem oligarchiczny charakter. Wystarczy uwagę kierować ku
kwestiom pobocznym i odciągać uwagę od spraw zasadniczych. Czego Fukuyama nam
nie pokazuje?
1. Anonimowa plutokracja. Fukuyama
uwielbia sięgające w przeszłość analizy politologiczne i ekonomiczne. Zatem. Od
II połowy XIX wieku, wraz z postępującym tryumfem mieszczaństwa i jego
liberalnej ideologii nastąpił sukces systemów kredytowych i bankowych, które
stały się nie tylko kołami napędowymi tzw. gospodarki kapitalistycznej, ale
potężnymi czynnikami wpływów politycznych. Już na przełomie XIX i XX wieku
system liberalno-demokratyczny przekształcił się w system plutokratyczny, w
którym bogactwo oparte zostało na wielkości płynnych aktywów i zasadzie
wierzytelności. Ta ostatnia zasada, wykorzystując kolejno następujące
wydarzenia historyczne, utorowała drogę wąskiej ekonomicznej elity do
stworzenia globalnej władzy finansowej. Etapami tego podboju było zrujnowanie ziemiaństwa,
powalenie poszczególnych państw i imperiów, wykorzystanie ekonomiczne wojen i
rewolucji. Wraz z wybuchem I wojny światowej Wall Street stało się
najważniejszym centrum finansowym świata. Po rewolucji 1917, wielkim kryzysie
ekonomicznym, paradoksalnie umocniło swoją władzę – „dla dobra ludzkości” – kontrolując przepływ
finansów światowych. Koniec II wojny światowej i układ jałtańsko-poczdamski nie
uszczuplił tej siły, ale oddał większą część kuli ziemskiej pod jej władanie.
Władza dzisiejsza
to nie partie polityczne, parlamenty i rządy, ale anonimowe organizacje
międzynarodowe. Często nieformalne, jak grupa Bilderberg. Tego Fukuyama nie
pisze.
2. Nie wiemy, kto o nas decyduje. Dzisiejszymi
rządzącymi nie są premierzy, ministrowie i inni „ważni” zoombe rodzący się w
urnach wyborczych, a tylko ci, którzy partycypują w ogólnoświatowym bogactwie.
Bogactwo w systemie
plutokratycznym nie wiąże się z posiadaniem trwałych dóbr ani nieruchomości. To
naiwna wiara drobnych „ciułaczy”. Prawdziwym bogaczem – twierdził pisarz i
krytyk historiozofii Emile Faguet obserwujący
te zjawiska na przełomie XIX i XX wieku – jest w takim systemie ten, kto nie
będąc posiadaczem, ani udziałowcem ma we wszystkim swój udział. To często
anonimowy władca, kontrolujący wszystkie transakcje świata, mający wpływ na
wszystkie ośrodki światowego czy lokalnego rynku. Nie ma takiej możliwości?
Doskonale wiemy z doświadczenia Rothschildów, lub Goldmana Sachsa i Georgesa Sorosa,
że istnieją.
Francis Fukuyama |
Fukuyama odwraca
kota ogonem twierdząc, że Obama popełnił błąd w początkach kryzysu finansowego nie
zezwalając na likwidację kilku amerykańskich banków. Obama nie mógł
znacjonalizować przynoszących szkody amerykańskich banków, ponieważ nie posiada
realnego wpływu na nie. To kierujące nimi ośrodki decyzyjne wyrokują o tym, co
Obama zrobi. Tak samo jest w innych państwach. Anonimowa władza plutokratyczna
– jak twierdził wspomniany umiarkowany republikanin, profesor Faguet – z natury
zmuszona jest do posługiwania się wpływami politycznymi, do kreowania lub
utrzymywania władzy. Czyni to poprzez wykorzystanie procedur demokratycznych,
łatwych do kontroli dzięki finansowaniu mediów i partii politycznych. Czyni to
nierzadko poprzez ukryte lub jawne działania militarne, których celem jest
zabezpieczenie swoich wpływów ekonomicznych i politycznych. Marszałek von Moltke
w XIX wieku pisał: „Giełda osiągnęła dziś tak wielkie znaczenie, że zdolna jest
zbrojną ręką bronić swych interesów. Meksyk i Egipt ujrzały już na swym
terytorium wojska europejskie, przybyłe w celu zaspokajania żądań finansjery”.
Ale pamiętajmy, że to nie giełda rządzi, ale ci, którzy rządzą giełdą. Kto? Minister
Republiki Weimarskiej Walter Rathenau, jeden z „wielkich” rozdających karty na
gruzach Cesarstwa Niemieckiego, z rozbrajającą szczerością stwierdził na łamach
„Wiener Freie Presse” w grudniu 1912 roku: „Jest trzystu ludzi, z których każdy
zna każdego pozostałego; to oni kierują polityką kontynentu europejskiego i
wybierają swoich następców spośród swojego środowiska”. Bezczelne stwierdzenie
w czasach istnienia dziedzicznych monarchii europejskich. Ujawnia jednak
istnienie większej „grupy trzymającej władzę”.
3. Nie ma klasy średniej. Pozostała klasa
klerków. Procesy ekonomiczne zachodzące na świecie (konkretnie w Europie i
Ameryce) spowodowały w II połowie XX wieku likwidację klasy średniej. Proces
ten przebiegał poprzez powszechny i coraz łatwiejszy dostęp do taniego
długoterminowego kredytu, uzależniającego od lichwiarskich procesów coraz
większe grupy ludzi. Zjawisko to spowodowało sytuację, w której anonimowa
władza finansowa stopniowo przejmowała kontrolę nad własnością ziemską,
produkcją i nieruchomościami. W sytuacji obecnej, niewielki procent „właścicieli”
może zgodnie z prawdą stwierdzić, że posiadają (!) działkę, dom, mieszkanie, ziemię, własność
ziemską, firmę, która jest całkowicie niezależna od wpływów systemu bankowego. (to
niewielka procentowo grupa ludzi) Często „właściciele” nie są świadomi tego, że
faktyczne prawo do własności spoczywa w innych rękach. Dzisiejsze
społeczeństwo, to zbiorowość korzystająca w przytłaczającej mierze z własności pozostającej
w dyspozycji systemu bankowego. To, co posiada swojego, to co najwyżej własne
wykształcenie, swoje własne mózgi, przeliczane przez anonimową finansjerę na
konkretną wartość w gotówce. To właśnie nowy „proletariat”, któremu odebrano
nawet prawo do decydowania o własnym potomstwie.
Lewica stanowi siłę
polityczną, która ponosi główną odpowiedzialność za ugruntowanie tego systemu
nowego niewolnictwa. Dziś stoi na ideologicznej straży tego systemu, kontynuując
dekompozycję społeczeństwa i gruchocząc ostatnie rubieże obronne w postaci
zwartości etnicznej Europy, świadomości narodowej, tradycji i rodziny. Fukuyama
pyta: „Gdzie podziali się lewicowi rewolucjoniści?!”. Odpowiadamy: Są
ministrami, potentatami budowlanymi (jak szef Nowej Lewicy w Grecji) i
prezesami banków.
Dla plutokracji
istotna jest tylko jedna kwestia. Iluzja musi trwać. Tak długo, jak przeciętny
szary obywatel tkwić będzie w iluzji posiadania i kręcić się w zaklętym kole
kariery i zdobycia nowych dóbr, jest w zasięgu tej władzy. Zarabiaj. Kupuj.
Konsumuj. W tym kole nie ma miejsca dla dawnych wartości klasy średniej. Burżuj?
Gatunek wymarły jak dinozaury.
4. „Prawicowy” Wall Street? „Lewicowe” dobre
chęci? Fukuyama z uporem posługuje się dawnym podziałem na lewicę i prawicę
polityczną, który nie odzwierciedla rzeczywistości
co najmniej od ostatnich trzech dekad XX wieku. Krzepnięcie lichwiarskiego
systemu ekonomicznego, konwergencja zimnowojennych mocarstw, eurokomunizm i
postępująca dekompozycja prawicowych wartości, ostatecznie spowodował
wytworzenie się jednolitego establishmentu politycznego. Nie jest to zresztą
zjawisko nowe. Pisano na ten temat na długo przed Adamem Michnikiem, jeszcze w
III Republice, zwracając uwagę na zadziwiającą zbieżność działań rządzącej
„prawicy” i „lewicy” parlamentarnej. Efekt tej cudownej zgodności korzeniami
tkwi w zależności od zewnętrznych finansowych ośrodków władzy. Dzisiejsza arena
polityczna to nie socjaldemokratyczna operetka i prawicowy melodramat, to walka
establishmentu z peryferiami politycznymi. Tu linia frontu między tzw. prawicą
a lewicą okazuje się iluzoryczna. Prawicowego posła z ramienia gaullistowskiej
partii we Francji więcej łączy z posłami partii socjalistycznej niż prawicowym
elektoratem protestującym przeciwko „małżeństwom” homoseksualistów. Podobnie, o
wiele więcej łączy antysystemowego działacza tzw. prawicy z antysystemowym
działaczem tzw. lewicy. Kiedy zajrzymy w powiązania finansowe polskiej sceny
politycznej wiele zagadkowych spraw łączących SLD, PO i PiS stanie się dla nas
jasne. (pomijam całkowicie tajemnicze afery gospodarcze trapiące nadwiślańską
bananową republikę od 1988 roku).
Ile system jeszcze wytrzyma? |
Populistyczna
prawica, której tak bardzo boi się Fukuyama jest dla nas interesująca tylko do
tej pory, do której traktuje zdobycie parlamentu jako wstęp do postulowanych
radykalnych zmian społecznych, ekonomicznych i politycznych. Takim wzorem jest
węgierski Jobik. Ale dodajmy, że do tej pory siła systemu plutokratycznego
ujawniała się w tym, że każda masowa organizacja protestu (lewicowa lub
prawicowa) wraz z pojawieniem się w parlamencie traciła swoją bojową moc i
zdradzała ideały, które umożliwiły jej osiągnięcie sukcesu wyborczego. Dlatego
nadzieje wiązać należy z ruchami politycznymi z założenia pozaparlamentarnymi,
dla których celem politycznym jest przeprowadzenie oddolnych zmian społecznych
i sięgnięcie po władzę lokalną.
O co chodzi panu
Fukuyamie? W wywiadzie dla „Foreign
Affairs” ze stycznia 2012 Fukuyama scharakteryzował prawdziwe cele swoich przemyśleń.
Wolny handel jest dzisiejszą światową ideologią. Nie istnieje żadna alternatywa
dla ideologii demokratyczno-liberalnej. Należy zwiększyć uprawnienia władzy,
aby poradzić sobie z kryzysem. Więcej zaufania dla państwa. Stwierdza wreszcie:
„Globalizacja nie może być postrzegana jako nieubłagana i nieuchronna
rzeczywistość, ale raczej jako wyzwanie i sposobność, które należy starannie kontrolować środkami politycznymi”. Remedium
na kryzys jest jedno, wzmocnienie dzisiejszego systemu...
Wielokrotnie wspomniany
Faguet, francuski autor szkicu „Jaki będzie XX wiek?” opisywał charakter
rodzącej się plutokracji, jako rodzaj rządów pozbawionych głębszych ideałów
moralnych i intelektualnych, postrzegających ludzkość w kategoriach stada
baranów. Należy je zagonić do roboty, karmić, pilnować żeby się nie gryzły i nie
zabijały, a co najważniejsze – strzyc regularnie. Wewnętrzny charakter
społeczeństwa, czy raczej stada, powinien być pozbawiony jedności, podzielony
na liczne cele i kierunki, pluralistyczny aksjologicznie, zsekularyzowany i
materialistyczny. Elita nieliczna i całkowicie zależna od karmiącej ręki.
Procent wyborczy potrzebny do legitymizowania demokratycznej władzy dokładnie
obliczony przed wyborami. Dominować powinny krótkoterminowe potrzeby i oczekiwania
społeczne.
Jeśli, drogi
czytelniku, od ostatnich trzech tygodni zajmujesz się głównie wyborem
najlepszych wakacyjnych wczasów i nic innego na razie cię nie zajmuje głębiej,
to należysz już do tego stada lemingów.
Fukuyamę trzeba
czytać między wierszami. Politologom nie ufać. Nie pokładać nadziei w
politykach. Najlepiej słuchać poetów. W ich słowach jest więcej prawdy, niż w
dzisiejszych wiadomościach preparowanych dla dwunożnych lemingów.
W „Poufnych
dziennikach” Charlesa Baudelaire’a pochodzących prawdopodobnie z lat 1855-1862
poeta przedstawił mroczną i posępną prognozę pogody politycznej na bliżej
nieodgadnioną przyszłość. Tego możemy być pewni.
„(...) Świat się
skończy. Jedynym powodem, dla którego mógłby trwać, jest to, że już istnieje.
Jakże słaby jest ten powód, gdy się go porówna z jego przeciwieństwami, a
zwłaszcza z tym, co świat ma teraz do zrobienia? Zakładając bowiem, że miałby
on dalej istnieć materialnie, czy byłaby to egzystencja godna tej nazwy i
miejsc w słowniku historycznym? Nie chcę powiedzieć, że świat zostanie
sprowadzony do szalbierstw i błazeńskiego bałaganu republik
południowoamerykańskich ani że powrócimy może do stanu pierwotnej dzikości i ze
strzelbą w dłoni będziemy błądzić po zarosłych trawą ruinach naszej cywilizacji
w poszukiwaniu pożywienia. Nie, albowiem takie przygody znaczyłyby, że mamy
jeszcze trochę energii życiowej, pozostałej nam z dawnych wieków. Jako nowy
przykład i nowa ofiara nieubłaganych praw moralnych zginiemy przez to samo, dzięki
czemu żyliśmy, jak nam się wydawało. Mechanika nas w tym stopniu
zamerykanizowała, postęp w tym stopniu znieczulił duchową część naszej natury,
żeśmy pod tym względem przeszli najbardziej krwawe, bluźniercze czy
antynaturalne rojenia utopistów. Każdego człowieka myślącego proszę, aby mi
wskazał to, co pozostało z życia. (...) O własności już można powiedzieć, że
zniknęła razem ze zniesieniem prawa starszeństwa; przyjdzie jednak czas, kiedy
ludzkość jak mściwy wilkołak wydrze ostatni okruch tym, którzy uważają się za
prawowitych spadkobierców rewolucji. Nie byłoby to jeszcze najgorsze.
Wyobraźnia ludzka
może bez zbytniego trudu powołać do życia republiki lub inne oparte na gminach
państwa, które staną się godne tego miana, jeśli będą rządzone przez wybrańców,
przez arystokratów pewnego rodzaju. Ale to nie w instytucjach politycznych objawi
się powszechna zagłada czy powszechny postęp; (...) Stanie się to przez zdziczenie dusz. Czyż
trzeba mówić, że ostatki życia politycznego zostaną zadławione przez ogólne
rozbestwienie i że rządy staną się okrutne, a rządzący, by utrzymać się przy
władzy i stworzyć złudny pozór porządku, będą zmuszeni uciekać się do środków,
które przejęłyby dreszczem nawet dzisiejszą ludzkość, już tak zahartowaną?
Wtenczas syn opuści rodzinę nie w wieku lat osiemnastu, lecz dwunastu,
wyzwolony przez swoje zachłanne szczeniactwo; a opuści ją nie dla szukania
bohaterskich przygód, nie aby uwolnić jakąś piękność uwięzioną w wieży, nie aby
unieśmiertelnić jakieś nędzne poddasze wzniosłymi myślami, ale dla handlu, dla
wzbogacenia się, dla robienia konkurencji swemu biednemu tatusiowi (...). Wtenczas
zbłąkane, upadłe, te, co miały po kilku kochanków i które nazywamy czasem
Aniołami, w podzięce za oszołomienie, które w ich życiu logicznym jak zło lśni
blaskiem przypadku – więc one, jak powiadam, staną się już tylko niewzruszoną
mądrością, mądrością potępiającą wszystko, prócz pieniędzy, wszystko, nawet
grzechy pożądliwości! Wtenczas wszystko, co przypomni cnotę, co mówię –
wszystko, (...) – będzie uważane za okropną śmieszność. Jeśli w tej szczęsnej
epoce będą jeszcze istniały sądy, odbiorą prawo obywatelstwa tym, którzy nie
będą umieli zrobić majątku. – Twoja małżonka, o Mieszczaninie, ta cnotliwa
połowica, której prawne posiadanie jest dla ciebie całą poezją, czujna i
kochająca strażniczka twej kasy pancernej, pohańbiona legnie i bez zarzutu,
będzie prawdziwym ideałem utrzymanki. Córka twoja, jako dziecko już dojrzałe,
marzyć będzie w kołysce, że sprzeda się za milion, a ty sam – o Mieszczaninie,
który staniesz się jeszcze mnie poetycznym niż jesteś dzisiaj! – nie będziesz
umiał nic przeciw temu powiedzieć; nie pożałujesz niczego. Albowiem jest w
człowieku coś, co wzmacnia się i rozwija, i coś, co jednocześnie wątleje i
maleje; i tak z czasem całe twoje wnętrze stanowić będą tylko bebechy. Ten czas
już jest może bliski, kto wie nawet, czy nie nadszedł i czy nasza gruboskórność
nie jest jedyną przeszkodą nie pozwalającą rozpoznać środowiska, w którym
żyjemy?” (Cytat za: Ch. Baudelaire, Moje obnażone serce. Wrocław 1997. W
tłumaczeniu A. Kijowskiego.)
Tako prognozował
Baudelaire. O czasach dzisiejszych?