poniedziałek, 20 maja 2013

Prognozy pogody dla lemingów

George Soros - prawdziwa twarz globalizmu

Prognozy pogody mają do siebie to, że albo się sprawdzają, albo się nie sprawdzają.
Prognozy polityczne najczęściej się nie sprawdzają. Poza niewielkim wyjątkiem. Na tydzień przed każdymi wyborami „niezależne”, „poważne”, „umiarkowane” i „demokratyczne” dzienniki wiedzą już, którą partię nazwać zwycięską opoką demokracji i które postępowe tyłki należy całować w radosnych podrygach.
Kapryśność politycznych klimatów zasadniczo nie szkodzi autorom publikowanych idiotyzmów, czego najlepszym przykładem jest amerykański „autorytet” wróżbiarski, politolog Francis Fukuyama. Z zacięciem szacownej cygańskiej wieszczki, raczy nas na targowiskach medialnych kolejnymi swoimi przemyśleniami tworzonymi za ciężko zarobione pieniądze podatnika.

 Fukuyama nie jest pierwszym lewicowym wróżbiarzem. Przed nim szklane kule i karty politycznego tarota wyciągali już Jan Jakub Rousseau i Nicolas de Condorcet. Pierwszy wieszczył upadek Anglii w ciągu dwudziestu lat, wynikający z wyludnienia wysp i odejścia Brytyjczyków od rolnictwa. Jego zdaniem Anglia stanęła pod koniec XVIII wieku na skraju przepaści z powodu rozrostu Londynu i ekspansji kolonialnej. Niechybnie miały one spowodować zapaść ekonomiczną i demograficzną Wyspiarzy. Wiemy z historii, że procesy te dały Brytanii pierwsze miejsce wśród narodów świata.
Drugi, w sposób bliższy przywołanemu amerykańskiemu magikowi, upatrywał „końca historii” w ideologicznych procesach zachodzących w Europie. W swoim mętnym szkicu „Sur l’évaluation des droits éventuels” francuski racjonalista przepowiadał, że przyszłość obfitować będzie w coraz mniejszą ilość zmian, mniej rewolucji i wstrząsów politycznych, do tej pory spędzających sen z powiek poczciwego ludu. Nie byłoby w tym założeniu nic tak bardzo zajmującego (przy całej absurdalności samego założenia!), gdyby nie fakt jego wyartykułowania w roku 1782, na siedem lat przed wybuchem rewolucji francuskiej. Pamiętamy, że Fukuyama przez całą ostatnią dekadę XX wieku raczył nas liberalnym snem o „końcu historii”, pogrzebanym wraz z wieżami WTC. Wydawać się mogłoby, że pamiętne wydarzenie spowoduje ostateczny nokaut Fukuyamy, pogrzebanego wraz ze swoimi książkami w nowojorskim gruzowisku. Nic z tego. Fukuyama niczym cyrkowy klown podnosi się z każdego swojego upadku by wyczyniać swoje intelektualne harce na nowo. 
W obu przytoczonych przypadkach pomysły „końca historii” wyrastały z postępowego założenia, że wraz z tryumfem ideologicznym encyklopedyzmu, wolterianizmu, demokratyzmu, liberalizmu czy socjalizmu pojawi się szeroka, coraz szarsza, w końcu globalna przestrzeń „świętego spokoju”. W tym globalnym i idealnym ekosystemie wojen nie będzie i nie będzie krwawych rewolucji. Klasa średnia będzie dokonywała swojej korzystnej wymiany handlowej, oświata szerzyła będzie zdobycze oświeconego ludzkiego rozumu, a grono „wybranych” autorytetów moralnych z „Gazety Wyborczej” strzec będzie zasady równości i tolerancji. Lewica do tego stopnia zawsze zdolna była do ignorowania rzeczywistości, że podobne prognozy artykułowane były w czasie największych zawieruch politycznych. Hugenota Paul Rabaut w czasie trwania rewolucji francuskiej twierdził, że epoka wojen należy do historycznej przeszłości, a niebawem nastaną czasy pokojowego współistnienia wszystkich z wszystkimi. Rzecz jasna przy założeniu, że wszyscy będą tacy sami, posiadać będą tyle samo i mieć będą te same pragnienia. Idea zostanie dopracowana przez bolszewickich ideologów.  Ten utopijny duch wcielił się w Pol Pota. 
To nie są stopy Goldmana Sachsa
Lewica w Ameryce i Europie trapi się kryzysem. Martwi się odpowiednio wysokimi wpływami z podatków, swoimi grantami, subwencjami i dotacjami, z których żyje i dzięki którym sprawuje swoją władzę. Od dawna nie stanowi społecznej i politycznej opozycji przeciwko systemowi kapitalistycznemu i liberalnemu. Jest częścią najbardziej zachowawczego establishmentu, gotowego bronić dzisiejszego układu do ostatniej kropli krwi naiwnego elektoratu.     
Fukuyama, który do niedawna przekonywał nas o niezatapialności liberalno-demokratycznego Titanica, aktualnie bije na alarm: „Demokracja w niebezpieczeństwie!”
W artykułach publikowanych od ponad roku Fukuyama sprzedaje establishmentową wykładnię kryzysu finansowego. Dla amerykańskiego politologa stabilność ekonomiczna i światowe bezpieczeństwo wiąże się nierozerwalnie z współzależnością pomiędzy liberalną demokracją, wzrostem gospodarczym opartym na produkcji oraz postępowymi przemianami społecznymi. Wraz z zanegowaniem jednego z elementów, świat pogrąży się w otchłani barbarzyństwa. Głównym zjawiskiem świadczącym o odpływie demokracji, zdaniem Fukuyamy jest coraz większa dysproporcja pomiędzy bogatymi a biednymi, związana z marginalizacją bazy demokratycznej, którą stanowi klasa średnia. Fukuymama definiuje klasę średnią jako warstwę „posiadającą” – wykształcenie, trwałe dobra, własny biznes, nieruchomości. Przyczyną tego postępującego stopniowo zjawiska jest brak państwowej kontroli nad bankami i polityką finansową oraz bezwolne poddanie się elit politycznych procesowi globalizacji. Gdybyśmy poprzestali na tych naszkicowanych pobieżnie poglądach amerykańskiego prognostyka, moglibyśmy uznać go za antysystemowego ideologa ruchu Occupy Wall Street, albo antyglobalistę. Nic bardziej mylnego. Fukuyama inteligentnie broni dzisiejszego establishmentu, starając się wzmocnić jego interwencjonistyczny, lewicowy, a zarazem oligarchiczny charakter. Wystarczy uwagę kierować ku kwestiom pobocznym i odciągać uwagę od spraw zasadniczych. Czego Fukuyama nam nie pokazuje?
1. Anonimowa plutokracja. Fukuyama uwielbia sięgające w przeszłość analizy politologiczne i ekonomiczne. Zatem. Od II połowy XIX wieku, wraz z postępującym tryumfem mieszczaństwa i jego liberalnej ideologii nastąpił sukces systemów kredytowych i bankowych, które stały się nie tylko kołami napędowymi tzw. gospodarki kapitalistycznej, ale potężnymi czynnikami wpływów politycznych. Już na przełomie XIX i XX wieku system liberalno-demokratyczny przekształcił się w system plutokratyczny, w którym bogactwo oparte zostało na wielkości płynnych aktywów i zasadzie wierzytelności. Ta ostatnia zasada, wykorzystując kolejno następujące wydarzenia historyczne, utorowała drogę wąskiej ekonomicznej elity do stworzenia globalnej władzy finansowej. Etapami tego podboju było zrujnowanie ziemiaństwa, powalenie poszczególnych państw i imperiów, wykorzystanie ekonomiczne wojen i rewolucji. Wraz z wybuchem I wojny światowej Wall Street stało się najważniejszym centrum finansowym świata. Po rewolucji 1917, wielkim kryzysie ekonomicznym, paradoksalnie umocniło swoją władzę  – „dla dobra ludzkości” – kontrolując przepływ finansów światowych. Koniec II wojny światowej i układ jałtańsko-poczdamski nie uszczuplił tej siły, ale oddał większą część kuli ziemskiej pod jej władanie.
Władza dzisiejsza to nie partie polityczne, parlamenty i rządy, ale anonimowe organizacje międzynarodowe. Często nieformalne, jak grupa Bilderberg. Tego Fukuyama nie pisze.
2. Nie wiemy, kto o nas decyduje. Dzisiejszymi rządzącymi nie są premierzy, ministrowie i inni „ważni” zoombe rodzący się w urnach wyborczych, a tylko ci, którzy partycypują w ogólnoświatowym bogactwie.
Bogactwo w systemie plutokratycznym nie wiąże się z posiadaniem trwałych dóbr ani nieruchomości. To naiwna wiara drobnych „ciułaczy”. Prawdziwym bogaczem – twierdził pisarz i krytyk historiozofii  Emile Faguet obserwujący te zjawiska na przełomie XIX i XX wieku – jest w takim systemie ten, kto nie będąc posiadaczem, ani udziałowcem ma we wszystkim swój udział. To często anonimowy władca, kontrolujący wszystkie transakcje świata, mający wpływ na wszystkie ośrodki światowego czy lokalnego rynku. Nie ma takiej możliwości? Doskonale wiemy z doświadczenia Rothschildów, lub Goldmana Sachsa i Georgesa Sorosa, że istnieją.
Francis Fukuyama
Fukuyama odwraca kota ogonem twierdząc, że Obama popełnił błąd w początkach kryzysu finansowego nie zezwalając na likwidację kilku amerykańskich banków. Obama nie mógł znacjonalizować przynoszących szkody amerykańskich banków, ponieważ nie posiada realnego wpływu na nie. To kierujące nimi ośrodki decyzyjne wyrokują o tym, co Obama zrobi. Tak samo jest w innych państwach. Anonimowa władza plutokratyczna – jak twierdził wspomniany umiarkowany republikanin, profesor Faguet – z natury zmuszona jest do posługiwania się wpływami politycznymi, do kreowania lub utrzymywania władzy. Czyni to poprzez wykorzystanie procedur demokratycznych, łatwych do kontroli dzięki finansowaniu mediów i partii politycznych. Czyni to nierzadko poprzez ukryte lub jawne działania militarne, których celem jest zabezpieczenie swoich wpływów ekonomicznych i politycznych. Marszałek von Moltke w XIX wieku pisał: „Giełda osiągnęła dziś tak wielkie znaczenie, że zdolna jest zbrojną ręką bronić swych interesów. Meksyk i Egipt ujrzały już na swym terytorium wojska europejskie, przybyłe w celu zaspokajania żądań finansjery”. Ale pamiętajmy, że to nie giełda rządzi, ale ci, którzy rządzą giełdą. Kto? Minister Republiki Weimarskiej Walter Rathenau, jeden z „wielkich” rozdających karty na gruzach Cesarstwa Niemieckiego, z rozbrajającą szczerością stwierdził na łamach „Wiener Freie Presse” w grudniu 1912 roku: „Jest trzystu ludzi, z których każdy zna każdego pozostałego; to oni kierują polityką kontynentu europejskiego i wybierają swoich następców spośród swojego środowiska”. Bezczelne stwierdzenie w czasach istnienia dziedzicznych monarchii europejskich. Ujawnia jednak istnienie większej „grupy trzymającej władzę”.
3. Nie ma klasy średniej. Pozostała klasa klerków. Procesy ekonomiczne zachodzące na świecie (konkretnie w Europie i Ameryce) spowodowały w II połowie XX wieku likwidację klasy średniej. Proces ten przebiegał poprzez powszechny i coraz łatwiejszy dostęp do taniego długoterminowego kredytu, uzależniającego od lichwiarskich procesów coraz większe grupy ludzi. Zjawisko to spowodowało sytuację, w której anonimowa władza finansowa stopniowo przejmowała kontrolę nad własnością ziemską, produkcją i nieruchomościami. W sytuacji obecnej, niewielki procent „właścicieli” może zgodnie z prawdą stwierdzić, że posiadają  (!) działkę, dom, mieszkanie, ziemię, własność ziemską, firmę, która jest całkowicie niezależna od wpływów systemu bankowego. (to niewielka procentowo grupa ludzi) Często „właściciele” nie są świadomi tego, że faktyczne prawo do własności spoczywa w innych rękach. Dzisiejsze społeczeństwo, to zbiorowość korzystająca w przytłaczającej mierze z własności pozostającej w dyspozycji systemu bankowego. To, co posiada swojego, to co najwyżej własne wykształcenie, swoje własne mózgi, przeliczane przez anonimową finansjerę na konkretną wartość w gotówce. To właśnie nowy „proletariat”, któremu odebrano nawet prawo do decydowania o własnym potomstwie.
Lewica stanowi siłę polityczną, która ponosi główną odpowiedzialność za ugruntowanie tego systemu nowego niewolnictwa. Dziś stoi na ideologicznej straży tego systemu, kontynuując dekompozycję społeczeństwa i gruchocząc ostatnie rubieże obronne w postaci zwartości etnicznej Europy, świadomości narodowej, tradycji i rodziny. Fukuyama pyta: „Gdzie podziali się lewicowi rewolucjoniści?!”. Odpowiadamy: Są ministrami, potentatami budowlanymi (jak szef Nowej Lewicy w Grecji) i prezesami banków. 
Dla plutokracji istotna jest tylko jedna kwestia. Iluzja musi trwać. Tak długo, jak przeciętny szary obywatel tkwić będzie w iluzji posiadania i kręcić się w zaklętym kole kariery i zdobycia nowych dóbr, jest w zasięgu tej władzy. Zarabiaj. Kupuj. Konsumuj. W tym kole nie ma miejsca dla dawnych wartości klasy średniej. Burżuj? Gatunek wymarły jak dinozaury.  
4. „Prawicowy” Wall Street? „Lewicowe” dobre chęci? Fukuyama z uporem posługuje się dawnym podziałem na lewicę i prawicę polityczną, który nie odzwierciedla  rzeczywistości co najmniej od ostatnich trzech dekad XX wieku. Krzepnięcie lichwiarskiego systemu ekonomicznego, konwergencja zimnowojennych mocarstw, eurokomunizm i postępująca dekompozycja prawicowych wartości, ostatecznie spowodował wytworzenie się jednolitego establishmentu politycznego. Nie jest to zresztą zjawisko nowe. Pisano na ten temat na długo przed Adamem Michnikiem, jeszcze w III Republice, zwracając uwagę na zadziwiającą zbieżność działań rządzącej „prawicy” i „lewicy” parlamentarnej. Efekt tej cudownej zgodności korzeniami tkwi w zależności od zewnętrznych finansowych ośrodków władzy. Dzisiejsza arena polityczna to nie socjaldemokratyczna operetka i prawicowy melodramat, to walka establishmentu z peryferiami politycznymi. Tu linia frontu między tzw. prawicą a lewicą okazuje się iluzoryczna. Prawicowego posła z ramienia gaullistowskiej partii we Francji więcej łączy z posłami partii socjalistycznej niż prawicowym elektoratem protestującym przeciwko „małżeństwom” homoseksualistów. Podobnie, o wiele więcej łączy antysystemowego działacza tzw. prawicy z antysystemowym działaczem tzw. lewicy. Kiedy zajrzymy w powiązania finansowe polskiej sceny politycznej wiele zagadkowych spraw łączących SLD, PO i PiS stanie się dla nas jasne. (pomijam całkowicie tajemnicze afery gospodarcze trapiące nadwiślańską bananową republikę od 1988 roku).
Ile system jeszcze wytrzyma?
Populistyczna prawica, której tak bardzo boi się Fukuyama jest dla nas interesująca tylko do tej pory, do której traktuje zdobycie parlamentu jako wstęp do postulowanych radykalnych zmian społecznych, ekonomicznych i politycznych. Takim wzorem jest węgierski Jobik. Ale dodajmy, że do tej pory siła systemu plutokratycznego ujawniała się w tym, że każda masowa organizacja protestu (lewicowa lub prawicowa) wraz z pojawieniem się w parlamencie traciła swoją bojową moc i zdradzała ideały, które umożliwiły jej osiągnięcie sukcesu wyborczego. Dlatego nadzieje wiązać należy z ruchami politycznymi z założenia pozaparlamentarnymi, dla których celem politycznym jest przeprowadzenie oddolnych zmian społecznych i sięgnięcie po władzę lokalną. 
O co chodzi panu Fukuyamie?  W wywiadzie dla „Foreign Affairs” ze stycznia 2012 Fukuyama scharakteryzował prawdziwe cele swoich przemyśleń. Wolny handel jest dzisiejszą światową ideologią. Nie istnieje żadna alternatywa dla ideologii demokratyczno-liberalnej. Należy zwiększyć uprawnienia władzy, aby poradzić sobie z kryzysem. Więcej zaufania dla państwa. Stwierdza wreszcie: „Globalizacja nie może być postrzegana jako nieubłagana i nieuchronna rzeczywistość, ale raczej jako wyzwanie i sposobność, które należy starannie kontrolować środkami politycznymi”. Remedium na kryzys jest jedno, wzmocnienie dzisiejszego systemu...
Wielokrotnie wspomniany Faguet, francuski autor szkicu „Jaki będzie XX wiek?” opisywał charakter rodzącej się plutokracji, jako rodzaj rządów pozbawionych głębszych ideałów moralnych i intelektualnych, postrzegających ludzkość w kategoriach stada baranów. Należy je zagonić do roboty, karmić, pilnować żeby się nie gryzły i nie zabijały, a co najważniejsze – strzyc regularnie. Wewnętrzny charakter społeczeństwa, czy raczej stada, powinien być pozbawiony jedności, podzielony na liczne cele i kierunki, pluralistyczny aksjologicznie, zsekularyzowany i materialistyczny. Elita nieliczna i całkowicie zależna od karmiącej ręki. Procent wyborczy potrzebny do legitymizowania demokratycznej władzy dokładnie obliczony przed wyborami. Dominować powinny krótkoterminowe potrzeby i oczekiwania społeczne.
Jeśli, drogi czytelniku, od ostatnich trzech tygodni zajmujesz się głównie wyborem najlepszych wakacyjnych wczasów i nic innego na razie cię nie zajmuje głębiej, to należysz już do tego stada lemingów. 
Fukuyamę trzeba czytać między wierszami. Politologom nie ufać. Nie pokładać nadziei w politykach. Najlepiej słuchać poetów. W ich słowach jest więcej prawdy, niż w dzisiejszych wiadomościach preparowanych dla dwunożnych lemingów.
W „Poufnych dziennikach” Charlesa Baudelaire’a pochodzących prawdopodobnie z lat 1855-1862 poeta przedstawił mroczną i posępną prognozę pogody politycznej na bliżej nieodgadnioną przyszłość. Tego możemy być pewni.
„(...) Świat się skończy. Jedynym powodem, dla którego mógłby trwać, jest to, że już istnieje. Jakże słaby jest ten powód, gdy się go porówna z jego przeciwieństwami, a zwłaszcza z tym, co świat ma teraz do zrobienia? Zakładając bowiem, że miałby on dalej istnieć materialnie, czy byłaby to egzystencja godna tej nazwy i miejsc w słowniku historycznym? Nie chcę powiedzieć, że świat zostanie sprowadzony do szalbierstw i błazeńskiego bałaganu republik południowoamerykańskich ani że powrócimy może do stanu pierwotnej dzikości i ze strzelbą w dłoni będziemy błądzić po zarosłych trawą ruinach naszej cywilizacji w poszukiwaniu pożywienia. Nie, albowiem takie przygody znaczyłyby, że mamy jeszcze trochę energii życiowej, pozostałej nam z dawnych wieków. Jako nowy przykład i nowa ofiara nieubłaganych praw moralnych zginiemy przez to samo, dzięki czemu żyliśmy, jak nam się wydawało. Mechanika nas w tym stopniu zamerykanizowała, postęp w tym stopniu znieczulił duchową część naszej natury, żeśmy pod tym względem przeszli najbardziej krwawe, bluźniercze czy antynaturalne rojenia utopistów. Każdego człowieka myślącego proszę, aby mi wskazał to, co pozostało z życia. (...) O własności już można powiedzieć, że zniknęła razem ze zniesieniem prawa starszeństwa; przyjdzie jednak czas, kiedy ludzkość jak mściwy wilkołak wydrze ostatni okruch tym, którzy uważają się za prawowitych spadkobierców rewolucji. Nie byłoby to jeszcze najgorsze.
Wyobraźnia ludzka może bez zbytniego trudu powołać do życia republiki lub inne oparte na gminach państwa, które staną się godne tego miana, jeśli będą rządzone przez wybrańców, przez arystokratów pewnego rodzaju. Ale to nie w instytucjach politycznych objawi się powszechna zagłada czy powszechny postęp; (...)  Stanie się to przez zdziczenie dusz. Czyż trzeba mówić, że ostatki życia politycznego zostaną zadławione przez ogólne rozbestwienie i że rządy staną się okrutne, a rządzący, by utrzymać się przy władzy i stworzyć złudny pozór porządku, będą zmuszeni uciekać się do środków, które przejęłyby dreszczem nawet dzisiejszą ludzkość, już tak zahartowaną? Wtenczas syn opuści rodzinę nie w wieku lat osiemnastu, lecz dwunastu, wyzwolony przez swoje zachłanne szczeniactwo; a opuści ją nie dla szukania bohaterskich przygód, nie aby uwolnić jakąś piękność uwięzioną w wieży, nie aby unieśmiertelnić jakieś nędzne poddasze wzniosłymi myślami, ale dla handlu, dla wzbogacenia się, dla robienia konkurencji swemu biednemu tatusiowi (...). Wtenczas zbłąkane, upadłe, te, co miały po kilku kochanków i które nazywamy czasem Aniołami, w podzięce za oszołomienie, które w ich życiu logicznym jak zło lśni blaskiem przypadku – więc one, jak powiadam, staną się już tylko niewzruszoną mądrością, mądrością potępiającą wszystko, prócz pieniędzy, wszystko, nawet grzechy pożądliwości! Wtenczas wszystko, co przypomni cnotę, co mówię – wszystko, (...) – będzie uważane za okropną śmieszność. Jeśli w tej szczęsnej epoce będą jeszcze istniały sądy, odbiorą prawo obywatelstwa tym, którzy nie będą umieli zrobić majątku. – Twoja małżonka, o Mieszczaninie, ta cnotliwa połowica, której prawne posiadanie jest dla ciebie całą poezją, czujna i kochająca strażniczka twej kasy pancernej, pohańbiona legnie i bez zarzutu, będzie prawdziwym ideałem utrzymanki. Córka twoja, jako dziecko już dojrzałe, marzyć będzie w kołysce, że sprzeda się za milion, a ty sam – o Mieszczaninie, który staniesz się jeszcze mnie poetycznym niż jesteś dzisiaj! – nie będziesz umiał nic przeciw temu powiedzieć; nie pożałujesz niczego. Albowiem jest w człowieku coś, co wzmacnia się i rozwija, i coś, co jednocześnie wątleje i maleje; i tak z czasem całe twoje wnętrze stanowić będą tylko bebechy. Ten czas już jest może bliski, kto wie nawet, czy nie nadszedł i czy nasza gruboskórność nie jest jedyną przeszkodą nie pozwalającą rozpoznać środowiska, w którym żyjemy?” (Cytat za: Ch. Baudelaire, Moje obnażone serce. Wrocław 1997. W tłumaczeniu A. Kijowskiego.)

Tako prognozował Baudelaire. O czasach dzisiejszych?                                       


Otto Kreczmar