Starożytny król
Pontu Polemon pisał: „Bezcenny jest tu rynsztunek biedaków, chleb i butelka,//
A także wieniec kwiecia błyszczący rosą// I święta kość umarłego, która niegdyś
była// Przedmieściem mózgu, najwyższą
warownią duszy.// „Pij – wizerunek rzecze – i jedz, i kwiaty dokoła// Rozrzuć tu! Niespodzianie stajemy się
tacy”.
Gdyby antycznym
przyszło poznać intelektualne wyżyny dzisiejszych piewców abstynencji
alkoholowej, goszczących nieraz na mównicach, ambonach czy łamach gazet,
zapewne nie tylko nie zrozumieliby celu tej szczytnej odpowiedzialności za
bliźniego, ale uznaliby ją za akt czystej głupoty. Potępiano wtedy po prostu
nie pijaków, ale ludzi złych i niegodziwych. O tym, że pijak niekoniecznie musi
być człowiekiem złym nie trzeba przekonywać tylko tych nielicznych niedobitków,
którzy przechowują w swoich wnętrzach zazdrośnie strzeżony płomień dawnego
Rzymu.
Istnieje zasadnicza
różnica pomiędzy katolickim potępieniem pijaństwa a dzisiejszym pogardliwym
stosunkiem do pijaków. Ten drugi wyrasta z pogardy do biednych – żywionej do
„tych, którym się nie udało”, do „tych, którzy nie odnieśli sukcesu”,
wyznawanej przez zwycięską sektę wyznawców dogmatu o „równym starcie” i
„równych szansach” dla wszystkich. Dla żandarmów tyranii handlu, despotów z
„Wall Stret”, sułtanów chciwości giełdowej „o poglądach przekupnych i ciasnych,
instynktach pyszałkowatych i łajdackich” – jak pisał Karl J. Huysmans – pijak
zawsze był synonimem bezproduktywności, marnotrawstwa, ale przede wszystkim
biedy, którą burżuje uważali kiedyś za chorobę gorszą od trądu, a dziś „salony”
uznają za bardziej wstydliwą od AIDS. Nikt nie śmie przecież nazwać pijakiem
milionera kończącego dzień w objęciach nobliwego „łiskacza”, nikt dziś nie
nazywa ekskluzywnych ośrodków leczenia alkoholizmu szpitalami dla pijaków. Są
to przecież luksusowe ośrodki leczenia nerwic.
Hołd pijakom, tym
szczególnym obiektom troski Aniołów Stróżów, oddali związani z prawicą pisarze,
z jednej strony wrogo nastawieni do frymarczonego zgiełku dzisiejszego świata,
z drugiej bliscy katolicyzmowi. W „Latającej gospodzie” Gilberta K. Chestertona
skłonność do alkoholu mieszkańców Wysp Brytyjskich ratuje ostatecznie
cywilizację przed tyranią islamskich demokratów, zagnieżdżonych w parlamencie
niczym mole w szafie. U austriackiego pisarza Józefa Rotha w „Balladzie o
świętym pijaku”, tytułowy główny bohater okazuje się dyskretnym narzędziem
Bożego Miłosierdzia. Wielokrotnie znajdowane przez niego w cudowny sposób pieniądze
służą nie tylko do zaspokojenia stałego palącego pragnienia, ale pomocy
stawianym na jego drodze potrzebującym. Mniej więcej w tym samym okresie kiedy
ukazała się ballada Rotha, po drugiej stronie Atlantyku John Steinbeck wydał
krótką powieść „Tortilla Flat”, napisaną w stylu średniowiecznych romansów
rycerskich, której głównymi bohaterami są kalifornijscy paisanos,
latynoscy osadnicy pełni ognia i naiwności. Głównym ich zajęciem w obcej
anglosaskiej, purytańskiej rzeczywistości Ameryki było wypijanie galonów
czerwonego wina, stąd przez statecznych mieszczan uważani byli wraz z Indianami
za najniższą warstwę społeczeństwa. Bohaterowie odmalowani przez Steinbecka,
godni rycerzy Artura choć pełni ludzkich wad, toczą swoją prywatną krucjatę,
decydując się nieraz w imię pomocy potrzebującym do wystąpienia przeciwko
prawu. Ich działanie nie wynika z egoizmu, jest naturalną konsekwencją męskiej
przyjaźni i chrześcijańskim odruchem serca. To pijacy Steinbecka przypominają,
że nie trzeba mieć nic, żeby mieć naprawdę dużo. Wystarczy czynić dobrze, tak
jak Pillon, Pirat, czy Danny, choćby dobro miało być efektem nadmiaru alkoholu
we krwi, a nie racjonalnej kalkulacji. Wszystkie te powieści przypominają tak
na prawdę o jednym, o szacunku dla rzeczy małych.
Niegdyś wdzięczność z daru Bachusa wynikała
z łagodzącego czaru przezwyciężającego niedogodność istnienia, wyrażanego z taką
epikurejską prostotą w wierszu króla Pontu Polemona i stoickiej strofie
Paladasa: „Podaj mi kielich! Może wino przegna troski: swoim żarem// Jeszcze
rozgrzeje to stygnące serce.//”. Tak było w czasach odczuwanej przez człowieka
podległości i zależności od kapryśnego świata bogów i przyrody. Dziś, w czasach
demokracji i prozac’u – uznaje się sięganie „po kielich” za czynność niegodną
panów swego losu; niegodną jednostek odpowiedzialnych i zaangażowanych. Wszak
wszystko dzieje się z woli współczesnego człowieka, o czym świadczy światowy
„Dzień Bez Złej Wiadomości”... W ostateczności, upartych alkoholowych amatorów,
zawsze straszy się konsekwencjami zdrowotnymi (charakterystycznymi dla
farmakokracji) w postaci marskości wątroby, cukrzycy itd. Tak jakby nasza
wątroba, nerki, czy przepite serce było dla zaangażowanych intelektualistów
czymś zgoła innym od „wyzwolonych” już macic kobiecych, o których wolno
suwerennie decydować samym ich „właścicielkom”. Jest to ten sam przejaw
chemicznych procesów dokonujący się w górnych partiach ciała liberalnej lewicy,
który zaowocował w Holandii zakazem publicznego palenia tytoniu przy
jednoczesnej całkowitej legalizacji palenia marihuany. Pozostańmy jednak
amatorami tradycyjnych środków znieczulających dla naszego kręgu kulturowego.
Niejednokrotnie,
spotykając na swojej drodze pijaka proszącego o drobne na vino de la patik,
nie tylko nie odpędzam go od siebie, ale wspomagam w wędrówce do portu
rozkoszy. Zawsze proszę go o wypicie „za moje zdrowie” lub krótkie „Zdrowaś
Maryjo...” Pomimo zdziwienia, nikt z nich jeszcze nie odmówił mi tej łaski. I
dlatego wolę drobnych pijaczków od wielkich panów tego świata. „Nie pogardzaj
rzeczami małymi. Nie braknie im czaru.// Mały przecież był także syn Cyprydy,
Eros.” – głosiła antyczna mądrość.
Drogi Przyjacielu!
Nie zapomnij o „świętym pijaku”. I wychyl kielich wina. Do dna!
26 kwietnia 2008 r.
RyM
Tekst pierwotnie publikowany w nr 8/ 2009 „Templum Novum”.