Pod koniec stycznia unijna „Komisarz ds. sprawiedliwości, wymiaru sprawiedliwości i obywatelstwa” Viviane Reding przedstawiła projekt zmian do dyrektywy 95/46/WE wprowadzający tzw. "prawo do bycia zapomnianym" (prawo do usunięcia niechcianych informacji z Internetu). Propozycja ta jest odpowiedzią na problemy powstałe – jak to się mówi – w związku z ekspansją mediów społecznościowych. Wiele osób się szczerze ucieszyło.
Pojęcie to odnosi się do grupy internetowych aplikacji umożliwiających udostępnianie i wymianę materiałów tworzonych przez użytkowników. Ich funkcjonowanie jest oparte na technologicznych i ideologicznych podstawach tzw. Web 2.0. Terminem tym określa się, nie implementację nowej wersji sieci WWW, lecz zmianę filozofii jej tworzenia. Dotychczasowe strony internetowe, były projektowane w ten sposób, że ich użytkownicy byli jedynie biernymi odbiorcami zamieszczanych treści. Nowe podejście zakłada, że użytkownik serwisu staje się jego współtwórcą, zamieszczającym na nim swoje materiały, kreującym przestrzeń Internetu. Sprzyja to powstaniu wirtualnych społeczności skupionych wokół serwisów internetowych. Dla zrozumienia wagi problemu jest, nie sprowadzanie tego pojęcia jedynie do serwisów typu Facebook bądź Nasza Klasa.
Przystępność i łatwość komunikacji w obrębie serwisów społecznościowych
zaowocowała ich rosnącą popularnością. Sprawiło to, że są jednym z głównych
sposobów komunikacji młodego pokolenia. Wiedzą już o tym koncerny, rządzące
elity i kreatorzy społecznych trendów. To na nich użytkownicy zamieszczają prywatne zdjęcia, dzielą się swoimi porażkami
i sukcesami, prowadzą swoje ekshibicjonistyczne ścieżki. Użytkownicy takich
stron szukając osób o podobnych zainteresowaniach, dzielą się informacjami o
ulubionych filmach, książkach, potrawach. Jest to olbrzymia baza danych wykorzystywana
w celach marketingowych, która pozwala generować pokaźne zyski założycielom
tych serwisów, uzyskiwanym dzięki lukratywnym umowom z firmami walczącymi na
internetowym rynku .
O znaczeniu tych serwisów świadczy fakt, że tworzone na portalach
społecznościowych strony firm są wykorzystywane przez niezadowolonych klientów
do podnoszenia roszczeń, których nie mogli załatwić standardowymi drogami.
Strach przed utratą dobrego wizerunku (dziś najważniejszym dobrem
strategicznym, w prowadzonej wojnie!), często doprowadza do pozytywnego dla
klienta załatwienia sprawy, zwłaszcza w przypadku masowych i zorganizowanych
akcji.
Rozwój technologiczny tych informacyjnych serwisów nie idzie w parze z
rozwojem świadomości użytkowników. Przeciętny użytkownik takiego serwisu nie
zdaje sobie sprawy z ilości danych jakie są gromadzone na jego temat.
Informacje te nie są jedynie wykorzystywane w celach marketingowych. Coraz
częściej z ich wartości zdają sobie sprawę pracodawcy i przed zatrudnieniem nowego
pracownika sprawdzają również jego profil na serwisach społecznościowych. Badając
go, pracodawca może uzyskać dostęp do informacji, o które nie mógłby zapytać
podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Bo o ile kompromitujące zdjęcia z imprez nie
muszą kandydata dyskwalifikować, to informacja o tym, że kobieta planuje
urodzenie dziecka, może przekreślić jej szanse na pracę . Ponieważ, dane te
zostały dobrowolnie upublicznione, trudno potępiać firmy, za to że z nich
korzystają. Potępiać można użytkowników za naiwność i głupotę.
Problem pojawia się w sytuacji, gdy rekruterzy żądają od aplikantów haseł
do ich profili, aby sprawdzić je pod kątem informacji, do których ograniczono
dostęp. Jest to prymitywny ale funkcjonujący początek inwigilacji,
przypominający scenariusze tandetnych filmów s-f. Korporacje nie ograniczają
się jedynie do monitorowania komputera pracownika, lecz sprawdzają regularnie
jego profil na Facebooku. Oczekuje się od zatrudnionych pełnego dostępu do
niego. Takie praktyki mogą zaowocować przykrymi konsekwencjami dla pracowników.
W 2009r. osoby zatrudnione w jednej z firm projektowych zostały zwolnienie za
wpis, w którym zadeklarowali przynależność do Klubu Nieszczęśników. Pracodawca
zwolnił ich uznając to za zniewagę i podżeganie do buntu. Francuski sąd uznał,że wszystko odbyło się zgodnie z prawem.
W odpowiedzi na te praktyki użytkownicy zaczęli się bronić przed nadmierną
ingerencją w ich sferę prywatną. (Czytelników prosimy o zwrócenie uwagi na
lingwistyczną konsekwencję posługiwania się pojęciem „użytkownik”, zdradzającą
konsumpcyjną proweniencję dzisiejszego języka sieci) Coraz częściej tworzy się
profile, do których pełen dostęp mają jedynie znajomi, a nawet tworzy się
dodatkowe konto przeznaczone do wglądu dla pracodawcy. Tym sposobem tworzy się niejako
schizofreniczną osobowość, a przy okazji swoją elektroniczną wizytówkę, która ma
zainteresować pracodawcę. O rosnącym znaczeniu naszego wizerunku w sieci, niech
świadczy fakt, że istnieją firmy, które zajmują się jego tworzeniem. Powstają
nawet takie kurioza jak brazylijski serwis Namoro fake pozwalający na wynajęcie
wirtualnej dziewczyny dołączanej do konta na Facebooku za jedyne 5$
miesięcznie.
Istnieje też druga strona medalu. Pracodawcy często muszą się zmagać z pracownikami
spędzającymi długie godziny na Naszej Klasie, zamiast na wykonywaniu obowiązków
wynikających z pracy. Lecz o wiele większym zagrożeniem jest dzielenie się
pracowników szczegółami swej pracy na portalach internetowych. Nawet
zamieszczenie swojego życiorysu na serwisie biznesowym takim jak Goldenline,
pozwala konkurencji nie tylko podebrać specjalistów, lecz również zbierając
rozproszone w sieci dane uzyskać dostęp do informacji niedostępnych wcześniej
bez angażowania się w szpiegostwo przemysłowe.
Web 2.0 zakłada integrację wielu urządzeń. Niewielu „użytkowników” posiada
świadomość, że w chwili obecnej nawet lodówki mogą być podłączone do Internetu.
W efekcie otaczająca nas technika sprawia, że w Internecie powstaje integralna kopia
naszej rzeczywistości. Z ilości danych jakie są zgromadzone w sieci zdają sobie
sprawę rządy. Opracowywany przez firmę Raytheon program RIOT (Rapid InformationOverlay Technology), będący obecnie w posiadaniu rządu USA, już teraz potrafi
podać namiary GPS w jakich dana osoba przebywała, pokazać jej nawyki i określić
osoby z którymi się kontaktuje. Biorąc pod uwagę, że demonstracje w Egipcie
były organizowane przez Facebooka, aplikacje tego typu stanowią również doskonałe
narzędzie do rozbicia grup przygotowujących wszelkie demonstracje.
Biorąc pod uwagę powyższe informacje "prawo do bycia zapomnianym"
wydaje się bardzo kuszące i potrzebne. Pozostaje jedno małe ALE...
Proponowane przepisy pozwalają na usunięcie każdej informacji zamieszczonej
na temat wnioskującej osoby, niezależnie od tego, czy sam je zamieścił, czy też
zamieścił je ktoś inny. Propozycja co prawda wyłącza materiały o charakterze
dziennikarskim bądź artystycznym, jednak to serwis internetowy ostatecznie
interpretuje ich charakter. Ustalenie tego wcale nie musi być łatwe i w
przypadku zagrożenia grzywną, firmy raczej będą się skłaniały do usuwania wielu
informacji profilaktycznie. Przepisy te nie tylko obejmują portale internetowe,
lecz również dotyczą wyszukiwarek. Ponieważ ich specyfika czyni selekcjonowanie
materiałów do usunięcia praktycznie niemożliwym, zaowocuje to usunięciem
wszystkich zagrożonych prawnie informacji. Przykładem może być regulacja wprowadzona
w Argentynie. Wyszukiwarka Yahoo wyświetla puste strony po wpisaniu nazwiskosób, które wystąpiły na drogę sądową w celu usunięcia niewygodnych informacjina ich temat, z kolei Google stwierdziło, że wykonanie zaleceń sądu jest praktycznieniemożliwe. Tym sposobem bardzo łatwo można
ograniczyć dostęp do wszelkich informacji na swój temat, nawet takich co do
których takiego prawa nie mamy.
Ponieważ proponowane przepisy są bardzo ogólne, pozwalają wnioskodawcy na
usunięcie informacji niezależnie od tego kto je zamieścił. Biorąc pod uwagę to
kryterium możemy wyróżnić 3 grupy materiałów:
- materiały zamieszczone przez
użytkownika.
W tym wypadku nie istnieją żadne wątpliwości, i materiały które użytkownik zamieścił
może również usunąć. Co prawda, w chwili obecnej można usunąć swój profil z
niemal każdego serwisu społecznościowego, jednak nie oznacza to, że informacje
na nim zawarte zostaną definitywnie skasowane. W takim wypadku nowe prawo
wymusiłoby usunięcie również kopii zapisów zachowanych w archiwum. To byłoby dobre
i przydatne.
-materiały zamieszczone przez użytkownika i skopiowane przez inne osoby.
W tym wypadku sprawa nie jest już tak jasna. Jeśli takie kopiowanie było
dozwolone w warunkach korzystania z serwisu, to czy mamy prawo się rozmyślić i
ingerować w profile innych osób. Nowe przepisy to umożliwiają. Władze chętnie
skorzystają z eliminacji informacji niewygodnych, udostępnianych przez
„użytkowników”.
-materiały zamieszczone przez innych na temat użytkownika.
Umożliwienie przez „prawo do bycia zapomnianym” eliminowania takich
materiałów na temat „kreowanej oddolnie” władzy stanowi ograniczenie wolności
słowa i wprowadza jednoznaczną cenzurę. W tym kontekście należy wspomnieć o
Wolfgangu Werlé i Manfredzie Lauber, którzy
domagali się usunięcia z wikipedii informacji o morderstwie, którego dokonali.
Nowe przepisy ułatwią realizację takich roszczeń. Za nimi pójdą politycy zamieszani
w kryminalne afery, mafiosi, rządzący poddawani obywatelskiej krytyce.
"Prawo do bycia zapomnianym" nie bierze pod uwagę możliwości
technicznych jego egzekwowania, ani nie wskazuje tego kto miałby decydować o
tym co ma być „zapamiętane”, a co „zapomniane”. Przepisy te są kuszące, bo
ściągają z ludzi odpowiedzialność za ich działania. Idiotów korzystających z
internetowych portali społecznościowych jest wielu. Odsetek ten jest widoczny
aż nadto dobrze wśród autorów komentarzy internetowych. Łatwo odróżnić
amatorskiego wariata, od pracującego dla władzy portalowego etatowego
komentatora. Ten zresztą zazwyczaj z daleka śmierdzi pieniędzmi, które kasuje
za – podobno swoje – podobno spontaniczne – poglądy.
Do ochrony naszej prywatności nie potrzebujemy takich przepisów, lecz
zdrowego rozsądku. Smartfony ułatwiają nam życie, lecz odzierają nas też z
prywatności i wolności jeśli pozwolimy im kierować naszym życiem. Należy
pamiętać o zasadzie, że wszystko, co choć raz wrzucono do Internetu pozostanie
w nim na zawsze.
Inteligentny
żołnierz przyszłości doskonale wie, że pole walki wymaga niewidoczności swojego
stanowiska. Facebook? Nasza klasa? Jesteśmy wszędzie. Niewidoczni. Bo wszystko
jest wielkim polem bitwy.
Günther Prien