Fukushima, Hitachi, manga, anime,
Tokio, Toyota, sushi, Hiroszima...
Jaka jest Japonia? Odgadnie tylko
ten, kto poznał ją z bliska. Daleka jest od romantycznego uniesienia oczytanego
teoretyka. Aby odnaleźć dawną Japonię, trzeba szukać intensywnie i dokładnie.
Niekiedy długo i wytrwale. Ale to świat warty spotkania. Bliski i daleki
Europejczykowi.
Świat gejszy, kobiet-motyli,
których życie nie jest odległe od ulotnego bytu delikatnego owada. Świat obcy
już europejskim wyobrażeniom, oparty na etyce kastowej znanej tylko z dawnych
wieków. Spotkanie z gejszą to jak spotkanie z pilotem Cesarskiej Marynarki
Wojennej, gotowym do spektakularnego przeprowadzenia swojego zadania. To świat
ubiegłych stuleci, który trwa pośród zgiełku nowoczesności. Nie ma on nic
wspólnego z ochlokratycznymi wyobrażeniami przeciętnego „gajdzin” („gaikokujin”
– cholerny obcokrajowiec).
Jest jeszcze kilka innych rzeczy,
które posiadają wartość w przegniłym liberalizmem społeczeństwie japońskim.
Jedną z nich, oprócz gejszy i
doskonałej kutej stali, jest kendo.
Społeczność, która nie
przechowała etosu feudalnego wojownika i zasad walki mieczem w warunkach
nowoczesnego społeczeństwa, zasługuje bezwzględnie na miano barbarzyńskiej.
Japończykom w zrytualizowanej i powierzchownej formie chyba się udało uniknąć
tej barbaryzacji.
W Europie nierzadko usłyszymy:
„Kendo? Walka na bambusowe kije”. Tak może powiedzieć tylko godny pogardy
profan.
Jeden z moich nauczycieli
(sensei) przy przyjmowaniu nowych uczniów do swojego klubu kendo przeprowadzał
drobny test. Jak to wyglądało?
Sensei siedzi rozparty za
biurkiem w swojej kanciapie. Ofiara wchodzi. Obłoki dymu z czerwonych Pall
Malli i światło lampy w oczy gościa. Groźna mina. Cisza. Przyszły adept robi
się niepewny, przełyka ślinę, bo nie wie, co go czeka. Nagle pada krótkie
pytanie: „Dlaczego chcesz ćwiczyć?”. W tym momencie człowiek jest dopiero
sprawdzany. Ofiara musi natychmiast podać jakąś przyczynę, skoro tu przyszła.
Nieważne jaką. Chce uprawiać kendo, bo... „coś tam”. „OK, graba, jesteś
przyjęty”. Kiedy „klient” nie potrafi odpowiedzieć, kręci, jest zaskoczony, to
słyszy: „Przykro mi” i odpada.
Tradycja japońska ceniła sobie
zdecydowanie mężczyzny: „Dałem Saburo kartkę, mówiąc by napisał na niej
ideogram. Powinien to zrobić z całą stanowczością, nie dbając, że pędzlem
zniszczy jedwab. Być może mistrz kaligrafii oceni później, czy zrobił to dobrze
czy źle, jednak rzeczą samuraja jest postępować zdecydowanie”. Właśnie
umiejętność podejmowania szybkich decyzji, wyrażania swej woli poprzez
działanie jest jedną z pierwszych umiejętności, jakie musi posiadać kendoka.
Zdarzało się, że sam sprawdzałem w podobny sposób. Odpowiedzi były różne: od
prozaicznych, teluryczno-matriarchalnych – „babcia kazała”, przez popkulturowe
– „ponieważ Shinobi w »Gwiezdnych wojnach« tak fajnie się rąbali na miecze”, po
prawdziwie rewolucyjne – „chcę być silna!”. Mężczyzna widzi sztukę walki
mieczem po swojemu – jako esencję prawdziwego życia, dziewczyny dostrzegają w
niej zupełnie inne atrakcyjne horyzonty, a młode ambiciaki – widmo szybkiej
kariery sportowej... Ale gdy wracaliśmy do tej rozmowy po jakimś czasie,
pojawiał się prawie zawsze jeszcze jeden nieodłączny czynnik, który ostatecznie
przesądzał o wyborze tej sztuki wojennej. Było to coś, co sam odczuwałem, gdy
zaczynałem uprawiać kendo. Warunki były wtedy inne. Wówczas, tj. w latach
dziewięćdziesiątych, jeżdżąc na kilkudniowe ogólnokrajowe zgrupowania,
zauważyłem, że spotyka się tam określony typ ludzi – niespokojne duchy
podchodzące nonszalancko do życia. Ludzi trenujących do upadłego, nie
zważających na ból. A po treningu „imprezujących” równie mocno. Był to dość
hermetyczny, męski krąg podobnie myślących i podobnie działających osób. Mieli
coś z dawnego ducha oficerów kawalerii, którzy po całonocnej pijatyce dwie
godziny później stawali w nienagannych mundurach do służby, by z nonszalancją
dokonywać wielkich czynów. Przez jakiś czas wśród kendoków występowało nawet
coś przypominającego przedwojenne ułańskie „cukanie” – ów zapomniany dziś
specyficzny rodzaj rozmowy między starszym a początkującym.
Kendocy przyciągali jak magnes,
jak specyficzne bractwo rycerskie. To, co mnie do nich przywiodło, to przede
wszystkim romantyczna, nieodwzajemniona miłość do Kraju Kwitnącej Wiśni, do
poezji „pióra i miecza” Yukio Mishimy. Dwa znaki „ken” i „dö” znaczą tyle co
droga miecza. Właśnie miecz był kluczem, zbroja (bogu) i specyficzny strój
(hakama, keikogi) zamkiem, a drzwi, które dzięki nim przede mną się otwierały,
ukazywały inny, fascynujący świat. Świat pełen bólu, potu, strachu, wyrzeczeń i
ciągłego, niekończącego się doskonalenia. Świat godny mężczyzny. Trudne, czyli
kuszące wyzwanie? Kendo to były wyjazdy spod górnośląskich hołd po to, by
potykać się z „czarnymi rycerzami” całego świata. Z mieczem przeżywało się tułaczkę.
Niejednokrotnie było się obijanym przez japońskich sensei, ale z tym samym
mieczem odnosiło się również zwycięstwa na turniejach i zdobywało kobiety, a
wraz z tym ulotną chwałę zwycięzcy i zdobywcy. Miecz uwalniał od strachu nie
tylko w walce, ale i w życiu codziennym. Wraz z mieczem przyjmowało się także
zobowiązania znane wszystkim ludziom honoru. Pewnych rzeczy już nie wypadało
robić, wstępowało się do bractwa, przechodziło do hermetycznej kasty
wojowników. Japończycy mówią:
„Hana wa sakuragi
Hito wa bushi”,
co można tłumaczyć: „jeśli kwiat,
to wiśnia, jeśli człowiek, to rycerz”.
Ci, którzy zaczęli ćwiczyć kendo,
po próbnym okresie opanowania podstaw ubierają zbroję i kosztują smaku walki.
Stają się wtedy kimś na kształt adeptów bushi. Widać wówczas, jak rosną, jacy
czują dowartościowani. Pamiętać będą dzień swojej pierwszej walki w zbroi do
końca życia. To niesamowite przeżycie. Założenie maski men budzi ducha wojny.
Utrudniające widzenie kraty maski oddzielają wojownika bushi nie tylko od innych
ćwiczących, ale całego świata i całej codziennej rzeczywistości. Wszystko
przestaje być takie same i takie powierzchowne. Człowiek staje samotny
naprzeciw swoich słabości, zdany tylko na własne siły. By przetrwać walkę i
zwyciężyć, musi zacząć zdecydowanie działać. Pomaga mu w tym nie tylko poznana
technika, ale przede wszystkim wola walki. Przegrał starcie każdy, który został
pokonany przez samego siebie. Z realnym przeciwnikiem z krwi i kości idzie
zazwyczaj łatwiej niż z sobą w codziennej „wojnie pozycyjnej” z lenistwem,
pychą, wygodnictwem etc. Jeśli człowiek staje się tego świadomym, to już wie,
że dokonał właściwego wyboru. Pozostaje mu tylko doskonalić się po kres życia.
Dö oznacza drogę, która nie ma określonego końca. Jedni doszli dalej, inni znaleźli
się na niej bliżej, ale wszyscy podążają w tym samym kierunku.
W Japonii co roku rozgrywany jest
turniej mistrzów kendo, w czasie którego do walki stają nawet
dziewięćdziesięciolatkowie. „Japońskie dziadki” z najwyższymi stopniami w tej
sztuce walki również podążają tą samą drogą. Są co prawda daleko z przodu, ale
nikt z nich nie ma odwagi stwierdzić, że posiadł już całą wiedzę i wszystkie
umiejętności. Przed taką perspektywą staje każdy, kto przychodzi do döjö uczyć
się, zarówno górnik jak i adwokat. To, ile jest każdy wart, okazuje się w
walce. Każdy po jakimś czasie doskonale wie, że przed nim daleka droga. W
prawdziwym mężczyźnie droga miecza budzi krew wojownika.