Wielkie nadzieje
stopione w ogniu codzienności. Wielkie ambicje rozpuszczone w kwasie
zniechęcenia. Każdy krok, każda minuta boleśnie i konsekwentnie zmierza do
wypełniania tego co zostało kiedyś zapisane. Wosk nie zastąpi stali. Dobre intencje
nie zastąpią nadziei.
Zagubiony Odyseusz
trafił do krainy Lotofagów. Wyrzucony na brzeg, sponiewierany przez życie,
zagubiony i niepewny, złamany tęsknotą został wydany wraz ze swoimi ludźmi na
słodką pokusę zapomnienia. Skosztuj kwiatu i jego ziaren. Skosztuj jego
słodkiego smaku, dającego ukojenie i zwalniającego z dalszej życiowej
szarpaniny. Zapomnij i rozkoszuj się lekkością ramion pozbawionych
przygniatającej odpowiedzialności. Zapomnij... i pozbądź się nadziei, która
ostrogami siecze boki.
Pod koniec wojny
nie mogły przychodzić już żadne dobre wieści. Propagandowa katarynka jeszcze
zaklinała rzeczywistość przysięgami dla Führera, „Kolbergiem” i cudowną bronią,
która odwróci bieg wypadków. Wysoki młody blondyn nie wierzył ani w wodza, ani
w ostateczne zwycięstwo. Zbyt głośne były silniki amerykańskich bombowców
latających nad wielkie miasta Rzeszy, aby usłyszeć w sobie wiarę w moc wodza i
partii.
Moloch domagał się
ciągłych ofiar. Do koszar na szybkie dwu, trzy tygodniowe szkolenie trafiały
kolejne roczniki młodzików. Później wchłanianie społecznej tkanki objęło wszystkich
zdatnych do noszenia broni, chłopców z HJ i Służby Pracy, chorych na cukrzycę i
statecznych ojców rodzin, którym wydawało się, że w gniazdach rodzinnych i na
swoich stanowiskach unikną wojennego skoku w mrok. W lutym 1945 roku wysoki
młody blondyn był zbyt przeziębiony, żeby zapamiętać co się wokół niego działo.
Na stole pojawiło się wezwanie z Wehrmachtu.
Szkolenie. Koszary.
Karabin. Wrzeszczący podoficer. Zwykła heblarka pośpiesznej tresury, w której
efekty wierzyli jeszcze tylko milczący nihiliści, gotowi rozpłynąć się w
bitewnej nicości. Zginąć, ale na chwilę zapłonąć. Ci nie zdążą napisać swoich wspomnień.
Zmaltretowany przemysł
podziurawiony przez Moskity i rozbrykane na niebie Mustangi, wypluwał jeszcze
kolejne skorupy czołgów i grożące niebu lufy armat. Porzucano je często
naprędce w poszukiwaniu swojego „Jankesa”, będącego przepustką do plugawego
jenieckiego życia. Plugawego, ale mimo wszystko „Życia”. Dezercję karano
śmiercią. Natychmiastową. Hańbiącą i bezwzględną. Powieszeni z tabliczką na
szyi: „Nie chciałem bronić ojczyzny” przystrajali przydrożne drzewa pozbawione
liści.
Nieliczni – przede
wszystkim ci na Wschodzie – bronili jeszcze dalekich domów i wiosek, kobiet i
dzieci, siebie. Ich ciała porozrzucane przy ciężkim sprzęcie patrzyły dziurą w
czole prosto w mrugające gwiazdy.
Nie trzeba było
widzieć wroga aby odczuć gorzki smak bitwy. Wiosną wysoki młody blondyn miał
już pokiereszowaną rękę ułożoną na temblaku. Był zbyt pochłonięty tym co się
działo dokoła, aby zapamiętać kiedy to się stało. Pamiętał nowe mundury i
pieśni śpiewane w miasteczkach i wioskach ku pokrzepieniu serc tych co jeszcze
żyli nadzieją. „Więcej grzechów nie pamiętam...” – powtarzał po wojnie.
Postanowił na
przełomie kwietnia i maja 1945 roku powrócić do domu. Po cichu. Wysoki młody
blondyn zostawił kolegów, zabrał rękę na temblaku. Poszedł.
Zjadł słodkie owoce
Lotofagów i zapomniał na całe życie. Myślał już tylko o przyszłości. Nadzieję zreformował
i nazwał „postępem” oraz „otwarciem na świat”.
Nadzieje pokładane
w synu ministra Ngô-dinh-Kha były olbrzymie. Ojciec zaplanował karierę
polityczną i religijną całej wielkiej rodziny, razem z kuzynami i pociotkami.
Jego syn Piotr Ngô-dinh-Thuc
w 1925 roku został kapłanem, z naturalnymi ambicjami sięgnięcia po najwyższe
religijne stanowiska w Wietnamie. Wietnam – kraina Annamu – miała już za sobą
krwawe prześladowania chrześcijaństwa, nowa religia rozwijała się żywiołowo,
ściągając do kościołów już nie tylko osoby rzeczywiście wierzące w zbawcze
Odkupienie Chrystusa, ale zbierając cała pianę ludzką zawierającą wszelkie nieczystości
węszące kariery i zaszczyty u boku schrystianizowanego cesarstwa. Pojawiły się
szybko wraz ze stopniowym przyjmowaniem chrztu w obrębie cesarskiej rodziny.
Młody ksiądz Piotr
został wysłany do Paryża i Rzymu w celu uzyskania najlepszego europejskiego
wykształcenia. W Paryżu, w czasie zdobywania kolejnego doktoratu, zaprzyjaźnił
się z pochodzącym z Radlina ks. Bolesławem Kominkiem, ówczesnym szefem Akcji
Katolickiej i późniejszym aktywnym uczestnikiem Soboru Watykańskiego II,
uważanym za rzeczywistego autora listu pojednania skierowanego do Episkopatu
Niemieckiego. Dzięki tej przyjaźni wietnamski arystokrata trafił na Górny
Śląsk.
Wracając do Azji w
1929 roku spędził na Górnym Śląsku kilka tygodni w Radlinie i w Żorach. W
tamtejszych parafiach (np. w radlińskiej parafii p.w. Św. Marii Magdaleny) odbyły
się misyjne wykłady i spotkania z egzotycznym gościem, które zaowocowały
zorganizowanymi pod auspicjami „Gościa Niedzielnego” zbiórkami środków
materialnych na rzecz misji w Annamie.
Kilkakrotnie na
łamach „Gościa Niedzielnego” przedstawiano postępy misji katolickich na terenie
Indochin. Informowano o sukcesach duszpasterskich ks. Piotra Ngô-dinh-Thuca. W
1936 roku zwracano uwagę na działalność szkoły dla annamickiej młodej
arystokracji Hue, dzięki której katolicyzm zaczął zapuszczać korzenie w
Indochinach. Dzięki Thucowi nawrócił się artysta Le-Van-De, sprowadzony do
Rzymu przez papieża. Chrzest przyjęła wnuczka krwawego cesarza Mingh-Mang.
Październikowy
numer z 1938 roku zawierał spory materiał na temat pracy misyjnej w Wietnamie. Na
okładce „Gościa Niedzielnego” umieszczono dużą fotografię pierwszego biskupa
indochińskiego Piotra Ngô-dinh-Thuca, nie zapominając zauważyć, że Pius XI
rozprawił się w ten sposób ze starym „...przesądem, że kościołami w krajach
misyjnych mogą rządzić tylko europejscy biskupi”. Z radością odnotowywano
związki Thuca z Górnym Śląskiem, jego pobyt w górnośląskich parafiach,
wspominając jego pobożność i żywą inteligencję. Pisano: „Dla nas, którzyśmy go
znali osobiście, było jasną rzeczą, że Ojciec święty upatrzył sobie tego
niezwykłego męża od dawna na wysokie stanowisko hierarchiczne”.
Praca w nowej
diecezji Vinh Long niedaleko Sajgonu nie była prosta. Od nowego wikariusza
oczekiwano budowy całej infrastruktury diecezjalnej, począwszy od seminarium
duchownego, skończywszy na kościołach parafialnych. Z tego powodu nowy biskup
skierował list do swoich śląskich przyjaciół, prosząc w nim o pomoc materialną
na cele misyjne. 23 października 1938 roku złożone w górnośląskich kościołach
ofiary pieniężne i materialne powędrowały do Wietnamu.
Upadek cesarstwa
nie pogrzebał rodziny Thuc’ów, ale wyniósł ją wraz z systemem republikańskim
wysoko do góry. W 1960 roku Thuc uzyskał od papieża Jana XXIII godność
asystenta Tronu Papieskiego i Prymasa Wietnamu. Został również mianowany przez
Jana XXIII arcybiskupem dawnej stolicy cesarskiej w Hue i przewodniczącym
wietnamskiego episkopatu. Tytułu arcybiskupa, który zawdzięczał
modernistycznemu papieżowi, używał do chwili swojej śmierci w 1984 roku.
Zgromadzenie tak licznych tytułów i godności w rękach jednej osoby było
naturalne dla politycznego nepotyzmu indochińskiego tamtego okresu. W rękach
całej rodziny (braci, sióstr, ciotek, wujów, kuzynów, teściów etc.) znajdowały
się najwyższe godności polityczne w kraju, cała dyplomacja i służby specjalne. Brat
prymasa był znienawidzonym prezydentem Południowego Wietnamu, na usługach
którego znajdowała się krwawa tajna policja Can Lao nadzorowana przez młodszego
brata. Stabilność polityczna kiedyś leżąca w rękach annamskiego cesarza, teraz
znalazła się faktycznie w gestii polityków z Białego Domu. Wspieranie krwawego
reżimu nie wpływało dobrze na wizerunek demokratycznej władzy walczącej o prawa
człowieka z krwiożerczymi komunistami.
Zdobycie władzy
przez wietnamskich wojskowych wspieranych przez CIA w 1963 roku było końcem
wielkości nie tylko arcybiskupa Thuca, ale całej jego rodziny. Po Soborze
Watykańskim II na prośbę USA rząd Południowego Wietnamu odmówił prawa do
powrotu indochińskiemu duchownemu.
W 1968 roku papież
Paweł VI przyznał Thuc’owi godność tytularnego arcybiskupa Bulla Regia, w
zamian za utracone arcybiskupstwo w Hue. W latach 70 XX wieku sędziwy
arcybiskup angażował się w coraz liczniejsze awanturnicze inicjatywy. Wyświęcił
bez przygotowania seminaryjnego na kapłanów mężczyzn z hiszpańskiej sekty
„Kościoła palmariańsko-katolickiego”. Jedenaście dni później pięciu z nich
zostało przez niego konsekrowanych na biskupów. Za ten czyn został ukarany
karami kościelnymi, które jednak szybko zostały zniesione przez Pawła VI na
prośbę samego abpa Thuca. W Tulonie związał się z sektą starokatolików –
„Łacińskim Kościołem Tuluzy”, wewnątrz którego również wyświęcił biskupów.
Przez ostatnie dziesięć lat swojego życia podróżował po świecie, udzielając
sakramentów. Najbardziej kontrowersyjne były jego spontaniczne akcje udzielania
sakry biskupiej. Korzystały z tej „hojności” niektóre grupy sedewakatystyczne.
Przyłączył się oficjalnie
do sedewakantystów dopiero na dwa lata przed swoją śmiercią, ogłaszając publicznie
swoje przekonanie o trwającym od jakiegoś czasu wakansie Stolicy Apostolskiej. Skosztował
miodowego ziarna, zapomniał o wszystkim. Nadzieję ulokował w sobie.
Każdy krok, każda
minuta, każdy oddech zbliża do wypełnienia tego co dawno temu zapisano. Żadne
złudne działania, żadne łykanie reklamowanych witamin, żadne budowanie barykad nie
opóźnią tego co nieuchronne. Nie opóźnią końca.
Chaos jest już naszym
domem. Świat kręci się wokół wszystkiego w szaleńczym tańcu. Przez gardło
pamięci przelatują bezładne i nieposkromione informacje. Tsunami na Samoa. Kanibalizm
w Korei Północnej. Czarownicę spalono w Papui Nowej Gwinei. Jak dobrze, że nas
tam nie ma. – myśli medialny kanibal w pożądanym odruchu Pawłowa.
W Norwegi znowu
ktoś chciał wysadzić w powietrze parlament. Aktorka X powiększyła sobie biust.
Ostra wymiana zdań między rockowym artystą a doradcą premiera. Polityk XYZ
najpopularniejszym politykiem na Facebooku. Telewizyjna dziennikarka o twarzy
wiecznie zadowolonej nimfomanki wmawia po raz kolejny, że jest dobrze. (jej mąż
będzie to robił za jeszcze większe pieniądze w innej audycji telewizyjnej). 66
% mieszkańców tego kraju jest zdania, że jest coraz gorzej, a władza ma
wszystkich w głębokim lekceważeniu... Brzozę skosił samolot na 666 centymetrze . Za
niedługo 8 marca, z twarzą Anny Grodzkiej jako nowym obliczem polskich kobiet. Przerażająco
puste oblicze świata usankcjonowanej eksterminacji wszelkiej istotności.
Wieje nudą,
zapowiadającą czas zasadniczych przewartościowań.
Skosztować
słodkości Lotofagów i zapomnieć o wszystkim. Żyć bez przymusu zachowywania
pozorów eleganckiego salonu w przycmentarnej trupiarni.
Nic już nie
opóźniać. Nic nie konserwować. Nie poddawać się reformom. Nie podpisywać
żadnych petycji. Nie organizować manifestacji i kontrmanifestacji. Wycofać się
w najodleglejszy wewnętrzny Tybet. Niczym woda poszukiwać najodleglejszej głębi.
Czekać cierpliwie. Być wiernym starotestamentowej zasadzie : Nie
oglądać się za siebie. Nie przykładać ręki do żadnego zachowawczego ruchu
uzdrowienia, będącego ostatnim ratunkiem dla Sodomy i Gomory. Nie oglądać się.
Z radością iść naprzód, zostawiając za sobą to co już jest od dawna martwe. Iść
naprzód z głęboką nadzieją, że uratuje się to co jest godne życia. Nie opóźniać
zbliżającego się końca. „Wszystko jest takie, jakie będzie, a koniec jest
dobry”.
Z pewnością
rzymskich Augurów bez wstydu wypatrywać znaków na niebie.
Piorun uderzył w
bazylikę Św. Piotra. Deszcz meteorytów spadł na Rosję.
Dzwoni dokoła, choć
indywidualni producenci dwutlenku węgla uparcie twierdzą na łamach swoich gazet,
że to poranny roznosiciel mleka dzwoni butelkami.
Jak zjeść słodki
owoc Lotofagów tak by zapomnieć i zachować nadzieję?
HuHa