sobota, 31 marca 2012

Kupno republiki

Z Księgi Przyjaciół



W tym miesięcy kupiłem pewną Republikę. Kosztowny to kaprys, którego już nie powtórzę. Była to zachcianka, którą żywiłem od dłuższego czasu i od której chciałem się uwolnić. Sądziłem, że będzie wcale przyjemnie zostać panem jakiegoś kraju.

Nadarzyła się dobra okazja i interes zawarłem w przeciągu kilku dni. Prezydent miał nóż na gardle: ministerstwo, złożone z jego klientów, było w niebezpieczeństwie. Kasy republiki były puste: nałożenie nowych podatków stałoby się sygnałem do obalenia całego clanu będącego u władzy – może nawet do rewolucji. Znalazł się już generał, który zbroił nieregularne bandy i obiecywał posady i urzędy pierwszemu z brzegu.
Pewien amerykański agent, który był na posterunku, uprzedził mnie o wszystkim. Minister Haciendy przyleciał do New-Yorku: w ciągu czterech dni doszliśmy do porozumienia. Dałem z góry kilka milionów dolarów dla Republiki, a ponadto wyznaczyłem Prezydentowi, wszystkim ministrom i ich sekretarzom pensje dwa razy większe od pensji, które pobierali od państwa. Dano mi w zastaw, bez wiedzy ludu, cła i monopole. Poza tym prezydent i ministrowie podpisali sekretny covenant, na którego podstawie posiadłem faktyczną kontrolę nad całym życiem Republiki. Jakkolwiek wyglądam pozornie, gdy tam przybywam, na zwykłego gościa, bawiącego w przejeździe, w rzeczywistości jestem niemal absolutnym panem kraju. Musiałem dać w tych dniach nową subwencję, dosyć sporą, na odnowienie materiału wojskowego i zabezpieczyłem sobie w zamian za to nowe przywileje.


Jest to dla mnie widowisko nader zabawne. Izby uchwalają dalej ustawy i są na pozór niezależne; obywatele wyobrażają sobie wciąż, że Republika jest samorządna i niepodległa, i że od ich woli zależy bieg wypadków. Nie wiedzą, że wszystko, co do czego łudzą się, że posiadają – życie, dobra, prawa cywilne – zależy w ostatniej instancji od jakiegoś cudzoziemca, którego nie znają – to jest ode mnie.
Jutro mogę nakazać zamknięcie Parlamentu, reformę konstytucji, podwyżkę taryfy celnej o 100%, wysłanie emigrantów. Mógłbym, gdyby mi się tak spodobało, ogłosić sekrety kamaryli, rządzącej obecnie, i w ten sposób obalić rząd, od Prezydenta do ostatniego sekretarza. I nie stanowiłoby dla mnie nic trudnego popchnięciu tego kraju, który mam w rękach, do wypowiedzenia wojny jednej z pogranicznych republik.
Ta skryta, ale nieograniczona władza pozwoliła mi na przeżycie niejednej, miłej godziny. Branie na siebie wszystkich kłopotów i ciężarów politycznej komedii jest bestialskim trudem; ale posiadanie marionetek, przy możności zabawiania się za kurtyną poruszaniem nitek od lalek, posłusznych każdemu ruchowi, jest rozkosznym rzemiosłem. Moja pogarda dla ludzi znajduje w tym smaczną strawę i doznaje tysięcznych potwierdzeń.
Jestem incognito Królem małej tylko podupadłej republiki, ale łatwość, z jaką mi się udało nią owładnąć i oczywiste starania wszystkich wtajemniczonych, by zachować wszystko w tajemnicy, wywołują we mnie podejrzenie, że inne narody, dużo większe od mojej małej Republiki, żyją nie zdając sobie z tego sprawy w takiej zależności od tajemniczych cudzoziemskich panujących. Ponieważ trzeba tu dużo więcej pieniędzy do kupna, chodzić będzie zamiast o jednego pana, jak w moim przypadku, o trust, o syndykat handlowy, o mniejszą grupę kapitalistów czy banków.
Żywię uzasadnione obawy, że innymi krajami naprawdę rządzą niewidzialne komiteciki, złożone z niewidzialnych królów, których znają tylko ich zausznicy, nie zaprzestający ani na chwilę odgrywania z wielką naturalnością roli prawowitych naczelników rządów.

Gog

Tekst pierwotnie publikowany w nr 3 / 2006 „Templum Novum”.

(uwspółcześniono język i pisownię)
Fragment: G. Papini, Gog. Przeł. A. Brzozowska. Kraków 1933, s. 126-128.

Giovanni Papini
„A gdy się skończy tysiąc lat, szatan będzie zwolniony z więzienia swego i wyjdzie i będzie zwodził narody, które są na „czterech krańcach ziemi Goga i Magoga” i zbierze ich na walkę, a ich liczba jest jak piasek morski”. (Ap 20, 7)
Gog jest odrażający, choć w swojej nienawiści do ludzi niekiedy wymierza surowe kary jakby wiedziony jakąś wyższą siłą zezwalającą na jego nihilistyczne okrucieństwa. Bo nie ma takiej kary na jaką ludzkość by nie zasługiwała. Gog to kosmopolityczna kreatura wyrwana ze swej odległej ojczyzny i przeniesiona podmuchami splecionych ze sobą wydarzeń na amerykańską pustynię metropolii. Inteligencja, siła i zdolność do przystosowania w nowych warunkach tej niby ludzkiej istoty jest niezwykła. Głębokie oparcie na atawizmach, uczyniło z Goga bogatego, wciśniętego w najdroższy garnitur, zepsutego spełnianymi zachciankami, „nowoczesnego barbarzyńcę”. Gog jest tak samo efektem ludożerczych pragnień swojej własnej rasy, co efektem „przyśpieszonego gnicia” naszej cywilizacji. To amebowate monstrum żyjące w gwieździstej krainie „wszędzie i nigdzie”, poruszające się wśród pariasów, składających pokłony jego potędze, jego władzy a zwłaszcza sile jego pieniądza. Gog żyje wśród nas.         
Giovanni Papini wydając swojego „Goga” doprowadził krytyków do szewskiej pasji. Już mieli go dobrze zaklasyfikowanego, starannie opakowanego, prawidłowo opieczętowanego i gotowego do zakończonego sukcesem wciśnięcia w rozwartą paszczę szuflady z napisem: „Hagiograf”, kiedy florencki pisarz niczym salamandra z ogniska wymsknął się z ich łapsk. I trud interpretacji trzeba było rozpocząć od nowa, co w przypadku nowej książki Papiniego nie było łatwe. Trzeba przyznać, że nie jest łatwe i dziś.
Czy książka katolickiego pisarza, dla którego „wielcy zmarli” zawsze byli milszym towarzystwem niż „mali żywi”, jest heroiczną szarżą przeciw złotym cielcom nowych czasów? Czy może przewrotnym i cynicznym dziełkiem reakcjonisty skazującego na śmierć dzisiejszą ludzkość? Paradoksalnie, to nie to samo. Nie można jednoznacznie stwierdzić, czy Gog wymierza kary zasądzone ludzkości przez pisarza, czy stanowi ucieleśnienie najohydniejszych cech, jakie stały się naszym udziałem a wynikających z dokonującego się rozkładu agnostycznej cywilizacji. Książka Giovanni Papiniego łączy w sobie taką samą dawkę satanicznego jadu, co chrześcijańskiego miodu, czyniąc z tej mikstury napalm, przy pomocy którego zostają wypalone grzechy naszej epoki. Już we wcześniejszych swoich dziełach autor Goga ujawnił swój polemiczny talent i wnikliwość swoich obserwacji (min. „Dante żywy”, „Michał Anioł”, „Św. Augustyn Hippony”), jednak na ich wyżyny wzniósł się w tej właśnie pracy, napisanej na przełomie lat ’20 i ’30 XX wieku, ale aktualnych do dziś, bo ukazujących te same procesy, które toczą nasze społeczeństwo pełne moralnych samobójców, artystycznych ekwilibrystów i politycznych szarlatanów.
Zbiór epistolografii Goga powinien niezwłocznie zostać wznowiony, choć nie jest to niewątpliwie lektura dla każdego podniebienia. Delikatne podniebienia humanitarystów nie przełkną ognistego ładunku artystycznej furii Toskańczyka, a języki przywykłe do deklamowania postępowych frazesów, skazane są na wypalenie w wulkanicznej prozie reakcjonisty.  Szczęśliwym zdobywcom antykwarycznego egzemplarza życzę: Smacznego!

RyM        

(1 XI 2004)

Tekst pierwotnie publikowany w nr 3 / 2006 „Templum Novum”.