Carl Schmitt w swoich
rozważaniach poświęconych pojęciu polityczności zwraca uwagę na potrzebę
posiadania wroga pojawiającą się w każdej wspólnocie politycznej. Każda
konkretna sytuacja różnicy niesie za sobą rozstrzyganie w kategoriach
politycznych. Im bardziej jest odczuwalna, tym większy stopień intensywności.
Im silniejsza polaryzacja, tym większa mobilizacja społeczna. Im większa
mobilizacja, tym większy obszar działania społecznego. Różnica, polemika, spór,
wrogość stanowią karmę demokratycznych polityków i partyjnych działaczy. Bez
tych koni polityka nie „pojedzie”. Bez tych koni politycy są woźnicami
stojącymi samotnie przy dyszlu.
Żaden z polityków nie chce stać
przy dyszlu w sytuacji, kiedy wyścig polityczny jest w toku. Stąd paląca
potrzeba znalezienia wroga. Wydarzenia ostatnich lat związane z przebudzeniem
tożsamości śląskiej przykuwają uwagę polskich elit politycznych i dziennikarzy.
Odnieść można wrażenie, że „Warszafka” pilniej zwraca uwagę na sytuację w
Katowicach niż na swoje interesy w Brukseli. Nerwowość udziela się nie tylko
politykom, ale i masom puszczanym od czasu do czasu odgórnie w ruch.
Historyczny „groch z kapustą” profesora Marka
Ostatniego numeru „Uważam Rze”
(nr 12/2012), poświęconego problematyce górnośląskiej, trudno nie odczytywać w
kategoriach takiej politycznej gorączki.
Zaprezentowany w „URze” materiał
postawił sobie za punkt honoru walkę ze „ślązakowskim” (?!) przekłamywaniem
historii i rodzącym się „rewizjonizmem”. Wywiad braci Karnowskich z profesorem
Franciszkiem Markiem, pierwszym rektorem Uniwersytetu Opolskiego, musi budzić
spore zdziwienie u każdego, kto choć odrobinę zna historię Polski i Górnego
Śląska. Stanowi zbiór oryginalnych nowinek naukowych, przewracających do góry
nogami naszą dotychczasową wiedzę na ten temat. Zdaniem sędziwego profesora
ruch tożsamościowy pojawił się na Śląsku dopiero w czasach rządów kanclerza
Bismarcka. Jest to teza o tyle oryginalna, że odniesiona została do obszaru
Księstwa Cieszyńskiego (tzw. Śląska Austriackiego), znajdującego się w ramach
monarchii habsburskiej, nazywanej od 1867 roku Austro-Węgrami, a więc
znajdującego się poza oddziaływaniem polityki pruskiego „żelaznego kanclerza”.
Zdaniem profesora obszar ten należał, wbrew oczywistym faktom historycznym, do
terenów „zaboru austriackiego”.
Przypomnijmy, obszar całego
prawie Śląska znajdował się do 1740-1742 roku w obrębie państwa habsburskiego.
W wyniku wojen śląskich został zajęty przez Prusy, poza skrawkiem Księstwa
Cieszyńskiego z Cieszynem i Opawą. W momencie następujących po sobie rozbiorów
Rzeczypospolitej Śląsk znajdował się poza historycznymi ziemiami polskimi i nie
był wymieniany w żadnym traktacie rozbiorowym. Fałszem historycznym jest zatem
mówienie o Śląsku jako ziemi zaboru pruskiego lub austriackiego.
Podobnym absurdem jest
utrzymywanie przez profesora Marka, że biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki
Księstwo Oświęcimskie „od Austriaków odkupił”. Profesor pomylił księstwa i
wydarzenia. Przywołany fakt dotyczy prawdopodobnie Księstwa Siewierskiego,
które – co należy podkreślić – biskup Oleśnicki odkupił od księcia
cieszyńskiego w 1443 roku, a nie „od Austriaków”. Tak przynajmniej pisze
przedwojenny profesor Jan Dąbrowski, który chyba nie ulegał „rewizjonistycznej”
i „antypolskiej” propagandzie. Natomiast pozyskanie przez Rzeczpospolitą
Księstwa Oświęcimskiego wpisuje się w bolesną część scenariusza relacji
polsko-śląskich. Nie zostało ono wykupione, a zostało w 1453 roku najechane,
spustoszone i zmuszone do aktu lennego. Dodajmy, genialny polski polityk biskup
Oleśnicki już wtedy nie żył.
Kłamstwem jest również przypisywanie
Bismarckowi inspiracji powołania śląskiego ruchu tożsamościowego w II połowie
XIX wieku. Nie ma na to żadnych poważnych dowodów. Byłoby to również sprzeczne
z centralistycznym duchem rządów Bismarcka, który z zasady zwalczał wszelkie
odrębności lokalne. Śląski ruch tożsamościowy powstawał równolegle z podobnymi
procesami narodowotwórczymi na tym obszarze Europy. Polski historyk Henryk
Wereszycki z wyraźną odrazą pisze, że w II połowie XIX wieku autochtoniczni
chłopi górnośląscy „przyznawali się raczej do «tutejszych», do narodowości
«śląskiej», niż do polskości”. Górnośląska tożsamość w połowie XIX wieku
kształtowała się pod wpływem przynależności państwowej lub etnicznej, a nie
narodowej. „Nie ma wśród
nas Polaków, są jedynie mówiący po polsku Górnoślązacy” – ripostowali
Wielkopolanom górnośląscy „Centrowcy” w berlińskim Reichstagu. Polskość na
Śląsku jest elementem późnym, czy nam się to podoba, czy nie. Jest efektem
starcia nacjonalizmu niemieckiego z nacjonalizmem polskim w czasach
Kulturkampfu. Tożsamość polska wyparła miejscową górnośląską etniczną tożsamość
słowiańską. Korfanty wielokrotnie przypominał, że „stał się Polakiem”. W tym
aspekcie Górnoślązacy są bardzo podobni do Morawiaków czy Łużyczan.
Trudno polemizować bez
zażenowania z niektórymi „rewelacjami” profesora Marka, jak chociażby tą o
powołaniu Politechniki Śląskiej przez profesorów Uniwersytetu Wileńskiego,
zdziesiątkowanych w czasie wojny przez ukraińskich banderowców. Gdzie Rzym?
Gdzie Krym? Profesor jest już sędziwy i mógł zapomnieć, że chodzi o profesorów
Politechniki Lwowskiej, ale dlaczego nie wyłapała tego redakcja najbardziej
popularnego tygodnika opinii w Polsce i tak doświadczeni dziennikarze jak bracia
Karnowscy?
Siła wyobraźni historycznej
Utarło się już na Górnym Śląsku,
że każda debata dotycząca Górnego Śląska jest otwierana kluczem wiolinowym
przynależności do wielkiej rodziny powstańców śląskich. Nie tylko prof.
Franciszek Marek może poszczycić się takim pochodzeniem, powołuje się na nie
również „samozwańczy wielki mufti śląskości” Kazimierz Kutz, może powołać się
na nie również piszący te słowa. Nic to nie zmienia i niczego ciekawego nie
wnosi do dyskusji. Profesor Marek bezwzględnie pastwi się nad zwolennikami tezy
o „śląskiej wojnie domowej” lat 1919-1921, przypominając udział niemieckich
Freikorpsów w walkach o Górny Śląsk, z podaną „z kapelusza” liczbą 60000
ochotników (opracowania podają maksymalnie cyfrę 14000 ochotników), podczas gdy
całość niemieckich miejscowych sił SSOS razem z ochotnikami nie przekraczała
maksymalnie 40000 ludzi. W świetle badań okazać się może, że hipoteza o „wojnie
domowej” nie uzyskuje potwierdzenia, ponieważ w latach 1919-1921 Berlin i
Warszawa toczyły cyniczny bój przy pomocy miejscowych rąk o panowanie nad tym
kawałkiem Europy. Powstania mogą okazać się nie tyle „wojną domową”, co
„kolonialnym” polsko-niemieckim konfliktem zbrojnym toczonym przy pomocy
górnośląskich pionków.
Potrafię sobie wyobrazić
przedstawiciela drugiej strony, który w podobnym wywiadzie na łamach
niemieckiej prasy wypomni Polakom wybuch I powstania, polegający na
zaatakowaniu niemieckiej prowincji górnośląskiej z terenów Księstwa
Cieszyńskiego (wtedy już państwa polskiego!), przez „ochotników” Maksymiliana
Iksala. Potrafię sobie wyobrazić używane wtedy propagandowe argumenty o ataku
polskim na zaciszne i spokojne ziemie niemieckie. Argumentacja będzie miała tę
samą wartość co słowa profesora Marka. Alfons Zgrzebniok po I powstaniu (odezwa
z 24 sierpnia 1919 r.) stwierdził, iż I powstanie zostało przegrane tylko
dlatego, że nie uzyskało dostatecznej „pomocy ze strony państwa polskiego”.
Przypomnijmy fakty: Polska Organizacja Wojskowa na obszarze Górnego Śląska
podporządkowana była w całości w sferze dowodzenia (od 1919 r.) Oddziałowi II
Sztabu Ministerstwa Spraw Wojskowych RP. Przypomnijmy, na terenie Górnego
Śląska rezydował mjr Ryszard Matuszewski (wcześniej ppłk. Maciej Mielżyński,
choć jego wpływ był ograniczony z racji przebywania w Poznaniu), kierownik
Biura Wywiadu przy Oddziale VI naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego,
posiadający najwyższe prawo decydowania o sprawach militarnych na tym terenie.
Przypomnijmy wreszcie, że tylko w III powstaniu, wg obliczeń Wacława
Ryżewskiego, udział wzięło 7000 tysięcy polskich ochotników oraz 800 oficerów
oddelegowanych z Wojska Polskiego, głownie z Częstochowy, Krakowa i Lwowa.
Profesor nieuczciwie stwierdza,
że brak grobów niemieckich z czasów powstań świadczy o charakterze
interwencyjnym, zewnętrznym, niemieckich działań militarnych. Trudno
podejrzewać profesora o brak wiedzy lub naiwność. Albumy niemieckie z lat 20 XX
wieku zawierają dostateczną ilość fotografii grobów i pomników upamiętniających
autochtonów walczących po stronie niemieckiej. Wystarczy również zapoznać się z
licznymi wspomnieniami polskich uczestników powstań, aby uznać wypowiedź
profesora Marka za konfabulację. Gdyby powstania udało się wygrać Niemcom,
prawdopodobnie mielibyśmy pozostawione i upamiętnione wyłącznie groby
Selbstschutzu i freikorzystów, a jakiś fanatyk niemieckiej sprawy narodowej
perorowałby na łamach gazety, że polskich grobów nigdy tu nie było.
Profesor Marek gotów jest do
stawiania najbardziej absurdalnych tez, byle pokrywały się z propagandowym
kursem centralistów warszawskich. Tak jest nie tylko z faktami historycznymi,
ale również z pojęciami politycznymi. Słowo niemieckie „Heimat” było często
używane w II Rzeczypospolitej nie tylko przez działaczy mniejszości
niemieckiej, ale również „szczerych polskich patriotów”. Do takich należał
niewątpliwie kapelan powstańców śląskich ks. Jan Brandys, posługujący się tym
pojęciem tak w prywatnej korespondencji, jak w swoich wypowiedziach. Ojczyzną
Górnoślązaka jest Śląsk. Odpowiedzialność za Polskę wyrasta z przynależności
Śląska do Polski. Jak napisał Szczepan Twardoch, parafrazując Dmowskiego:
„Jestem Górnoślązakiem, więc mam – mimo wszystko – obowiązki polskie”. Twardoch
stoi na gruncie tradycyjnego pojmowania tożsamości górnośląskiej w oparciu o
przynależność państwową. To, Panowie, gdzie ten separatyzm?
Warszawskiego centralizmu bronić będziemy jak
niepodległości!
Wywiad z profesorem Franciszkiem
Markiem jest żenującą karykaturą historii Śląska i historii Polski. Profesor
Marek jej po prostu albo nie zna, albo świadomie próbuje nas zmanipulować. Jak
zanalizować w tym kontekście artykuł Piotra Semki?
Nie mamy wątpliwości, że temat
numeru „URze” pojawiłby się bez względu na fakt produkcji filmu poświęconego
komunistycznym obozom na Górnym Śląsku. Taki jest wymóg polityczności. Prawica
demokratyczna w Polsce potrzebuje jak wody wroga wewnętrznego. Górnoślązacy
nadają się do tego idealnie, ponieważ wykazują upartą tendencję do wiernego
trwania przy swojej identyfikacji, czego najlepszym przykładem są wyniki
ostatniego spisu.
Pretekstem do rozpoczęcia
konfliktu dla publicysty „URze” jest film dokumentalny Pawła Siegera poświęcony
komunistycznym obozom pracy na Górnym Śląsku. Publicysta „URze” stroni od
problemu samego istnienia obozów na terenie Polski. W świetle faktów
komunistyczny aparat przemocy w znakomitym procencie składał się z
niewykształconych, pochodzących ze wsi, ambiwalentnych religijnie, ochrzczonych
Polaków. Państwo wraz ze swoimi strukturami było obszarem podboju tych
XX-wiecznych „konkwistadorów” lewicy. Tworzyli oni, wraz z obozami znajdującymi
się na Górnym Śląsku, polski aparat przemocy komunistycznej podporządkowany
warszawskiemu Wydziałowi Więziennictwa i Obozów przy Ministerstwie
Bezpieczeństwa Publicznego, na czele którego stał gen. Stanisław Radkiewicz. To
prawda, aparat przemocy podporządkowany Moskwie, niemniej polski. Wątpliwości
nie miał Jan Paweł II, wspominając w 1994 roku pomordowanych przez „polskie (!)
instytucje i służby bezpieczeństwa pozostające na usługach systemu
przyniesionego ze wschodu”.
Nikt
na Śląsku nie żąda, aby Polacy przepraszali za zbrodnie, bo wszyscy wiemy, że
jest to zawsze element brudnej demokratycznej gry służącej upokorzeniu drugiej
strony, a nie faktycznemu pojednaniu. Nikt nie chce przeprosin ze strony Semki
czy Zychowicza, bo nie oni i inni żyjący teraz Polacy ponoszą odpowiedzialność
za zbrodnie polskiej bezpieki. To jest program naszego rewizjonizmu! Chcemy
uczciwej wypowiedzi historyków w miejsce publicystycznej propagandy partyzantów
„polskiej polityki historycznej”. To jest prawdziwy rewizjonizm, który przecież
nie jest obcy publicystom „URze”, potrafiącym konsultować telefonicznie swoje wypowiedzi
z Davidem Irvingiem (nr 41/2011), o ile służyło to potrzebom ich czasopisma. W
tej dwulicowości „URze” nie różni się wcale od krytykowanych lewicowych
dzienników i tygodników, opierając się na poprawnym politycznie dogmacie braku
symetrii pomiędzy obozami komunistycznymi a nazistowskimi.
Dla
Semki sama myśl o takim porównaniu graniczy z bluźnierstwem. Nie ma grania na
„równouprawnienie wszystkich opinii” – pisze Semka.
Prawda historyczna dla Piotra
Semki to żydowska hagada. To daleka od kanonów europejskiej historiografii
zabawa w „opowiadanie przeszłości”. Nie musi posiadać potwierdzenia w faktach,
wystarczy powszechne przekonanie i doraźna użyteczność polityczna. Wystarczy
cień kultu patriotycznego, aby usankcjonować fakty historyczne albo je odwołać.
Wystarczy potrzeba polityczna, aby zbudować wydarzenie. W tym kontekście Semka
rozpoczyna kolejną wojnę o wieżę spadochronową. Pierwsza, przypomnijmy,
zakończyła się mocnym poddaniem w wątpliwość mitu historycznego, nie
znajdującego potwierdzenia w dokumentach archiwalnych, a odzwierciedlającego
hitlerowskie propagandowe wyobrażenia boju o Górny Śląsk. Chyba że uznamy, iż
przekonujące dowody znajdują się w tajemniczym i niezidentyfikowanym „kufrze
Gołby”. Tyle że kufra nikt do tej pory nie widział...
Mythomoteur
Nie jestem optymistą. Mythomoteur
Ślązaków i Polaków jest tożsamy. Oba opierają się na silnym wewnętrznym
przekonaniu o krzywdzie wyrządzonej przez obcych, samorozgrzeszeniu oraz
własnej wyjątkowości. To nie wróży nie tylko możliwości pogodzenia, ale
wskazuje na eskalację konfliktu i stopniowy wzrost różnicy politycznej. Dla
publicystów „URze” jest to element gry politycznej, widocznej podskórnie w
publicystyce tygodnika. Ruch „ślązakowski” (?!) jest ruchem lokajskim wobec
„miłościwie panującej partii rządzącej”, a zatem stanowi element wrogiego obozu
politycznego wobec „URze”. W walce politycznej publicyści nie przebierają w
środkach, dążąc do wzmocnienia polaryzacji. Atak na górnośląską tożsamość
historyczną w istocie jest zakamuflowanym atakiem na konkurencyjną partię. Tyle
że redakcja „URze” jest niekonsekwentna w swoich sympatiach. Kilka numerów
wcześniej opublikowała artykuł poświęcony stolicy, będący de facto peanem na
cześć aktualnej platformiarskiej ekipy samorządowej, skutecznej w tworzeniu
pozytywnego wizerunku Warszawy (nr 7/2012), rozgrzeszonej z brudu, korków i
rozkopanego miasta. Jeśli trzeba, to „papierowi antykomuniści” będą
gloryfikować PRL, byle udowodnić błogosławiony warszawski wpływ na „zacofany”
Górny Śląsk, jak to widzimy w groteskowym wymiarze w wywiadzie braci
Karnowskich. Jasne jest, że to, co jest niebezpieczne dla Semki, to utrata
przez Warszawę dotychczasowej pozycji politycznej w kraju. O to tu chodzi.
Panowie! Dopóki bijecie się o
zabawki w politycznej piaskownicy i kłócicie o to, która partia jest lepsza,
nikt nie ma do was pretensji. Bijcie się dalej. Ale kiedy rozpoczynacie zabawę
w wiwisekcję górnośląskiej tożsamości, to pamiętajcie, że wkraczacie na grunt
grząski, nieznany i OBCY.