Poezji nie powinno się
interpretować. Nie powinno się tomików wierszy oceniać. Poezja spełnia swoją
rolę wtedy, kiedy pozostaje we wnętrzu czytelnika, a ten nie próbuje się nawet
na jej temat wypowiadać. Jedynie uczucia – zachwytu, niesmaku czy też czegoś
pośredniego – są dopuszczalne. Tak byłoby idealnie. Ale jest niestety inaczej.
W szkołach „robi się analizę i interpretację”, co, rzecz jasna, nie może być
zarzutem, w końcu jakoś trzeba tę literaturę propagować, uczyć wrażliwości
czytelniczej, kształcić człowieka obytego kulturalnie. Jeśli uczeń nie byłby
nieraz zmuszany do czytania i wypowiadania się na temat wierszy, mogłoby
skutkować to dużą społeczną ignorancją.
Co
nie zmienia faktu, że poezji nie powinno się interpretować. Ani oceniać.
Dlatego mój tekst jest tylko „próbą recenzji”, bardzo subiektywną w dodatku. Bo
to poezja, która oddziałuje na uczucia i emocje.
Za
tomik poezji De profundis Wojciech Wencel otrzymał w 2011 roku Literacką
Nagrodę im. Józefa Mackiewicza. Otrzymał zasłużenie, chcę już na początku
zaznaczyć, „po czyjej stronie jestem”. Ale wiersze bardzo dobre i dobre
sąsiadują w tomiku z wierszami słabymi, nie do końca zasługującymi na miano
poezji, rażącymi zbytnią epicką narracyjnością (jak np. Refugium). W
większości jednak są tu teksty poruszające wnętrze nie tylko czytelnika
zafascynowanego polską historią i nie tylko patrioty odrzucającego nihilizm i
nijakość współczesnej nienarodowej i nieeuropejskiej (w starym dobrym
znaczeniu) literatury.
W
tomiku można odnaleźć kilka grup utworów powiązanych wspólnym tematem czy też
inspiracją. To Katyń, rzeź wołyńska, bohaterowie Polski Podziemnej, zamach
smoleński, poza tym ważny wątek stanowi postulat unarodowienia poezji (a raczej
nadzieja na jej odrodzenie).
Wiersze
Wencla eksponują biologiczną stronę poruszanych tematów, zwłaszcza śmierci i
cierpienia. Jest to biologizm służący z jednej strony podkreśleniu problemów
eschatologicznych, z drugiej uwypukleniu przeciwieństwa między śmiertelnym i
zniszczalnym ciałem a wieczną duszą. Wrażliwszych odbiorców może razić obraz
pociętego piłą ciała młodej dziewczyny z wiersza Wołyń 1943 (zdaje się,
że poeta przeszczepił na literacki grunt znaną wstrząsającą fotografię z tych
wydarzeń), ale i to nie jest bezsensownym emanowaniem biologii, a mocnym i
wyrazistym kontrastem z sielską, arkadyjską przeszłością wołyńskiego życia na
wsi. To właśnie typowe dla poezji z nagrodzonego zbioru – motywy
arkadyjskie przemieszane są ze Złem. Kontrast jest wszędzie.
Nie
unika Wencel przy tym, jak przystało na poetę, który głęboko osadza sam siebie
w tradycji – historii i religii – odwołań chrześcijańskich. Wiara jest tym, co
obok idei Ojczyzny ratuje człowieka i nadaje sens cierpieniom i śmierci. Co
rusz natykam się w tomiku na zsakralizowaną łacinę i na motywy z Pisma świętego
oraz stylizację na język biblijny.
Zainteresowały
mnie bardzo czytelne dla średnio nawet wykształconego czytelnika nawiązania do
literatury poprzednich stuleci. Są to stylizacje językowe i wersyfikacyjne,
motywy czy wręcz całe fragmenty mniej lub bardziej dosłownie przejmowane z
poetów minionych epok. Znajdziemy tu Kochanowskiego (Kołysanka lipowa); Echa
zielne mocno przypominają Józefa Czechowicza z jego nawarstwieniem
aliteracji, ale i Leśmiana z pełnymi sielskości neologizmami. Skamandryci w
osobie Jana Lechonia także doczekali się odpowiedzi na swoje odnarodowione
próby zajęcia się w poezji codziennością. A przecież pewnych wartości nie można
oddzielać, jak to wynika z pięknego wiersza Ojczyzna. Jest tu też Mazurek
Dąbrowskiego i III część Dziadów, i z bardziej zamierzchłej
przeszłości Apokalipsa św. Jana, i Zbigniew Herbert ze swoim Panem
Cogito. Całość – to przeszłość, która zbudowała naszą kulturę, tego Wencel nie
ukrywa, i chwała mu za to.
Jedne
wiersze są rymowane (zdarzają się wśród nich rymy wewnętrzne, co nie jest zbyt
częste w poezji współczesnej, a niegdyś było przecież uznawane za szczyt
kunsztu poety – vide: Bogurodzica), inne to wiersze białe.
Różnorodność
pełna, co w tym wypadku jest zaletą – skupieniem wielu tradycji polskiej poezji
w jednym, narodowym zbiorku. Taki swoisty mikroobraz historii naszej Ojczyzny.
Jest więc tu obecna przeszłość „dziejowa” i literacka, kulturalna. Całość.
Interesująca z powodu dużej różnorodności jest także wersyfikacja. Niektóre
wiersze składają się z krótkich, przypominających ks. Józefa Bakę, jakby
urywanych wersów (Calcium magnesium); inne to klasyczny
trzynastozgłoskowiec.
Na
szczególną uwagę zasługują wiersze: Śmierć Lachom – z „narastającym” obrazem
chłopczyka przybitego językiem do stołu; Wiśniowy sad – brzmiący
momentami jak ludowa piosenka o miłości i wyczekiwanym, związanym z
zamążpójściem szczęściu; Białe kamienie – w których największe wrażenie
zrobiły na mnie wersy o Polsce na Kresach: „wyschnięte od słońca i wiatru kości
Rzeczypospolitej/kto będzie wam prorokował byście obrosły ciałem”; wspomniana
wyżej Ojczyzna; Czterdzieści i cztery – wstrząsający obraz Polski
„demokratycznej”, „wolnej”, „równej”, „braterskiej”.
De profundis to tomik dobry, zasługujący na
wyróżnienie w zalewie współczesnej pseudopoezji, utożsamianej przeze mnie z
rzekomo pełnymi głębi tekstami „hiphopowców”. Jakie czasy, taka kultura. Na
szczęście Wojciech Wencel to Poeta. A że wzbudzać może emocje, i to dość skrajne
– od zachwytu po niechęć – cóż, zrozumiałe, nie da się dotrzeć do wszystkich. Z
radością jednak witam tomik poezji unarodowionej i zsakralizowanej.