poniedziałek, 27 maja 2013

Buntownicze serce Dominique’a Vennera

Dominique Venner
(16.04.1935 - 21.05.2013)
W listopadzie 1956 roku dopiero co wróciłem z Algierii i nie byłem nastrojony pokojowo. W Budapeszcie Armia Czerwona rozgniatała węgierskie powstanie. (...) Wieczorem 7 listopada w Paryżu została zorganizowana demonstracja solidarności i oburzenia. Sto tysięcy manifestantów zgromadziło się na Placu Gwiazdy na wezwanie wywołującego wrażenie i dodającego odwagi zgromadzenia deputowanych i innych osobistości. W tym tłumie była nas mała grupka, naprawdę niewielka i naprędce improwizowana. Lecz instynktownie wiedzieliśmy o co nam chodzi. Czerwony beret na głowie (były wtedy w modzie) i rozwiane flagi w dłoni, skandując slogany podchwytywane natychmiast przez manifestantów, przejęliśmy czoło pochodu. Kierunek – plac Chateaudun, siedziba partii komunistycznej. Na trasie z okien rozlegały się okrzyki i oklaski. Ludzie dołączali do manifestacji.

Wkrótce zwarty najeżony okrzykami tłum dreptał w miejscu przed twierdzą, a czerwoni gwardziści trzymali nas na dystans, rzucając z wyższych pięter pociski, butelki i śruby. Kilku z naszych pod osłoną metalowych pokryw od śmietników posuwało się do przodu. Przyczajeni pod murem niezdobytej twierdzy na próżno waliliśmy w ciężkie żelazne kurtyny. I oto wtedy w nasze ręce trafiły kilofy zabrane z ciężarówek żandarmerii. Żelazna kurtyna ustąpiła. Mogliśmy wedrzeć się do środka. Ogromne emocje! Zdobyliśmy siłą gniazdo wrogiej potęgi o randze symbolu, z dopingującym nas gniewnym tłumem w tle. To było nadzwyczajne!
Trzeba sobie uświadomić czym była wówczas arogancka potęga partii komunistycznej. Ostatnie lata w Marsylii i w różnych innych miejscach komunistyczni bojówkarze atakowali naszych żołnierzy wyjeżdżających do Indochin na wojnę. A kiedy ranni wracali na pokładzie szpitalnego okrętu „Pasteur”, leżących na noszach żołnierzy atakowali z nienawiścią na ustach rozbitymi butelkami oraz ołowianymi sztabami w ręku. Tego wieczoru była pora na odwet!
To nie rekonstrukcja historyczna, to Węgrzy
na ulicach Budapesztu protestujący przed kilku laty
przeciwko korupcyjnej oligarchii socjalistów.
W swoich gazetach partia komunistyczna usprawiedliwiała masakrę Budapesztu przez Armię Czerwoną, obrzucając inwektywami i podżegając do zbrodni. Atak na jej siedzibę był naszą odpowiedzią, naszym wyrazem solidarności z narodem węgierskim, jednym z najbardziej buntowniczych narodów systemu komunistycznego w Europie, od czasów czerwonej dyktatury Béli Kohna w 1919 roku.
Przeskakując od drzwi do drzwi, wyrzucając przez okna papiery i meble, wyjąc jak wilki, parliśmy do przodu jak gdyby pchani przez jakąś dziką siłę, odpychając partyjnych osiłków, którzy rzucali w nas butelkami z kwasem i polewali nas pianą z gaśnic. Na drugim piętrze było nas sześciu, ani jednego więcej, kiedy pożar na parterze zmusił nas, na wpół uduszonych, do odwrotu.
Duch Vennera na ulicach Budapesztu:
zniszczony lokal węgierskich socjalistów.
Później w nocy, kiedy zmęczony tłum się rozchodził bez przekonania rozpędzany przez policję, na bulwarze przed siedzibą „L'Humanité” zostało nas tylko kilkuset. Wtedy niespodziewanie musieliśmy stawić czoła zwartym i uzbrojonym w trzonki kilofów oddziałom czerwonych, które komunistyczne merostwo ciężarówkami i autobusami przemycało pospiesznie z przedmieść. Sytuacja stawała się krytyczna. W bocznej ulicy ciężarówka z mlekiem została pośpiesznie przerobiona na barykadę. Rzucając w atakujących mlecznym ładunkiem udało się ostudzić zapał towarzyszy. Następnego dnia byliśmy na pierwszych stronach gazet.

Fragment autobiografii Dominique Vennera pt. "Buntownicze serce" („Cœur rebelie”), prezentujemy dzięki przyjaciołom znad Sekwany.