czwartek, 7 marca 2013

Prawo do bycia zapomnianym?

(Kolejna brednia rządzących)

Pod koniec stycznia unijna „Komisarz ds. sprawiedliwości, wymiaru sprawiedliwości i obywatelstwa” Viviane Reding przedstawiła projekt zmian do dyrektywy 95/46/WE wprowadzający tzw. "prawo do bycia zapomnianym" (prawo do usunięcia niechcianych informacji z Internetu). Propozycja ta jest odpowiedzią na problemy powstałe – jak to się mówi – w związku z ekspansją mediów społecznościowych. Wiele osób się szczerze ucieszyło.

Pojęcie to odnosi się do grupy internetowych aplikacji umożliwiających udostępnianie i wymianę materiałów tworzonych przez użytkowników. Ich funkcjonowanie jest oparte na technologicznych i ideologicznych podstawach tzw. Web 2.0. Terminem tym określa się, nie implementację nowej wersji sieci WWW, lecz zmianę filozofii jej  tworzenia. Dotychczasowe strony internetowe, były projektowane w ten sposób, że ich użytkownicy byli jedynie biernymi odbiorcami zamieszczanych treści. Nowe podejście zakłada, że użytkownik serwisu staje się jego współtwórcą, zamieszczającym na nim swoje materiały, kreującym przestrzeń Internetu. Sprzyja to powstaniu wirtualnych społeczności skupionych wokół serwisów internetowych. Dla zrozumienia wagi problemu jest, nie sprowadzanie tego pojęcia jedynie do serwisów typu Facebook bądź Nasza Klasa.
Przystępność i łatwość komunikacji w obrębie serwisów społecznościowych zaowocowała ich rosnącą popularnością. Sprawiło to, że są jednym z głównych sposobów komunikacji młodego pokolenia. Wiedzą już o tym koncerny, rządzące elity i kreatorzy społecznych trendów. To na nich użytkownicy zamieszczają  prywatne zdjęcia, dzielą się swoimi porażkami i sukcesami, prowadzą swoje ekshibicjonistyczne ścieżki. Użytkownicy takich stron szukając osób o podobnych zainteresowaniach, dzielą się informacjami o ulubionych filmach, książkach, potrawach. Jest to olbrzymia baza danych wykorzystywana w celach marketingowych, która pozwala generować pokaźne zyski założycielom tych serwisów, uzyskiwanym dzięki lukratywnym umowom z firmami walczącymi na internetowym rynku .
O znaczeniu tych serwisów świadczy fakt, że tworzone na portalach społecznościowych strony firm są wykorzystywane przez niezadowolonych klientów do podnoszenia roszczeń, których nie mogli załatwić standardowymi drogami. Strach przed utratą dobrego wizerunku (dziś najważniejszym dobrem strategicznym, w prowadzonej wojnie!), często doprowadza do pozytywnego dla klienta załatwienia sprawy, zwłaszcza w przypadku masowych i zorganizowanych akcji.

Rozwój technologiczny tych informacyjnych serwisów nie idzie w parze z rozwojem świadomości użytkowników. Przeciętny użytkownik takiego serwisu nie zdaje sobie sprawy z ilości danych jakie są gromadzone na jego temat. Informacje te nie są jedynie wykorzystywane w celach marketingowych. Coraz częściej z ich wartości zdają sobie sprawę pracodawcy i przed zatrudnieniem nowego pracownika sprawdzają również jego profil na serwisach społecznościowych. Badając go, pracodawca może uzyskać dostęp do informacji, o które nie mógłby zapytać podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Bo o ile kompromitujące zdjęcia z imprez nie muszą kandydata dyskwalifikować, to informacja o tym, że kobieta planuje urodzenie dziecka, może przekreślić jej szanse na pracę . Ponieważ, dane te zostały dobrowolnie upublicznione, trudno potępiać firmy, za to że z nich korzystają. Potępiać można użytkowników za naiwność i głupotę.
Problem pojawia się w sytuacji, gdy rekruterzy żądają od aplikantów haseł do ich profili, aby sprawdzić je pod kątem informacji, do których ograniczono dostęp. Jest to prymitywny ale funkcjonujący początek inwigilacji, przypominający scenariusze tandetnych filmów s-f. Korporacje nie ograniczają się jedynie do monitorowania komputera pracownika, lecz sprawdzają regularnie jego profil na Facebooku. Oczekuje się od zatrudnionych pełnego dostępu do niego. Takie praktyki mogą zaowocować przykrymi konsekwencjami dla pracowników. W 2009r. osoby zatrudnione w jednej z firm projektowych zostały zwolnienie za wpis, w którym zadeklarowali przynależność do Klubu Nieszczęśników. Pracodawca zwolnił ich uznając to za zniewagę i podżeganie do buntu. Francuski sąd uznał,że wszystko odbyło się zgodnie z prawem.
W odpowiedzi na te praktyki użytkownicy zaczęli się bronić przed nadmierną ingerencją w ich sferę prywatną. (Czytelników prosimy o zwrócenie uwagi na lingwistyczną konsekwencję posługiwania się pojęciem „użytkownik”, zdradzającą konsumpcyjną proweniencję dzisiejszego języka sieci) Coraz częściej tworzy się profile, do których pełen dostęp mają jedynie znajomi, a nawet tworzy się dodatkowe konto przeznaczone do wglądu dla pracodawcy. Tym sposobem tworzy się niejako schizofreniczną osobowość, a przy okazji swoją elektroniczną wizytówkę, która ma zainteresować pracodawcę. O rosnącym znaczeniu naszego wizerunku w sieci, niech świadczy fakt, że istnieją firmy, które zajmują się jego tworzeniem. Powstają nawet takie kurioza jak brazylijski serwis Namoro fake pozwalający na wynajęcie wirtualnej dziewczyny dołączanej do konta na Facebooku za jedyne 5$ miesięcznie.
Istnieje też druga strona medalu. Pracodawcy często muszą się zmagać z pracownikami spędzającymi długie godziny na Naszej Klasie, zamiast na wykonywaniu obowiązków wynikających z pracy. Lecz o wiele większym zagrożeniem jest dzielenie się pracowników szczegółami swej pracy na portalach internetowych. Nawet zamieszczenie swojego życiorysu na serwisie biznesowym takim jak Goldenline, pozwala konkurencji nie tylko podebrać specjalistów, lecz również zbierając rozproszone w sieci dane uzyskać dostęp do informacji niedostępnych wcześniej bez angażowania się w szpiegostwo przemysłowe.
Web 2.0 zakłada integrację wielu urządzeń. Niewielu „użytkowników” posiada świadomość, że w chwili obecnej nawet lodówki mogą być podłączone do Internetu. W efekcie otaczająca nas technika sprawia, że w Internecie powstaje integralna kopia naszej rzeczywistości. Z ilości danych jakie są zgromadzone w sieci zdają sobie sprawę rządy. Opracowywany przez firmę Raytheon program RIOT (Rapid InformationOverlay Technology), będący obecnie w posiadaniu rządu USA, już teraz potrafi podać namiary GPS w jakich dana osoba przebywała, pokazać jej nawyki i określić osoby z którymi się kontaktuje. Biorąc pod uwagę, że demonstracje w Egipcie były organizowane przez Facebooka, aplikacje tego typu stanowią również doskonałe narzędzie do rozbicia grup przygotowujących wszelkie demonstracje.
Biorąc pod uwagę powyższe informacje "prawo do bycia zapomnianym" wydaje się bardzo kuszące i potrzebne. Pozostaje jedno małe ALE...
Proponowane przepisy pozwalają na usunięcie każdej informacji zamieszczonej na temat wnioskującej osoby, niezależnie od tego, czy sam je zamieścił, czy też zamieścił je ktoś inny. Propozycja co prawda wyłącza materiały o charakterze dziennikarskim bądź artystycznym, jednak to serwis internetowy ostatecznie interpretuje ich charakter. Ustalenie tego wcale nie musi być łatwe i w przypadku zagrożenia grzywną, firmy raczej będą się skłaniały do usuwania wielu informacji profilaktycznie. Przepisy te nie tylko obejmują portale internetowe, lecz również dotyczą wyszukiwarek. Ponieważ ich specyfika czyni selekcjonowanie materiałów do usunięcia praktycznie niemożliwym, zaowocuje to usunięciem wszystkich zagrożonych prawnie informacji. Przykładem może być regulacja wprowadzona w Argentynie. Wyszukiwarka Yahoo wyświetla puste strony po wpisaniu nazwiskosób, które wystąpiły na drogę sądową w celu usunięcia niewygodnych informacjina ich temat, z kolei Google stwierdziło, że wykonanie zaleceń sądu jest praktycznieniemożliwe. Tym sposobem bardzo łatwo można ograniczyć dostęp do wszelkich informacji na swój temat, nawet takich co do których takiego prawa nie mamy.
Ponieważ proponowane przepisy są bardzo ogólne, pozwalają wnioskodawcy na usunięcie informacji niezależnie od tego kto je zamieścił. Biorąc pod uwagę to kryterium możemy wyróżnić 3 grupy materiałów:
 - materiały zamieszczone przez użytkownika.
W tym wypadku nie istnieją żadne wątpliwości, i materiały które użytkownik zamieścił może również usunąć. Co prawda, w chwili obecnej można usunąć swój profil z niemal każdego serwisu społecznościowego, jednak nie oznacza to, że informacje na nim zawarte zostaną definitywnie skasowane. W takim wypadku nowe prawo wymusiłoby usunięcie również kopii zapisów zachowanych w archiwum. To byłoby dobre i przydatne.
-materiały zamieszczone przez użytkownika i skopiowane przez inne osoby.
W tym wypadku sprawa nie jest już tak jasna. Jeśli takie kopiowanie było dozwolone w warunkach korzystania z serwisu, to czy mamy prawo się rozmyślić i ingerować w profile innych osób. Nowe przepisy to umożliwiają. Władze chętnie skorzystają z eliminacji informacji niewygodnych, udostępnianych przez „użytkowników”. 
-materiały zamieszczone przez innych na temat użytkownika.
Umożliwienie przez „prawo do bycia zapomnianym” eliminowania takich materiałów na temat „kreowanej oddolnie” władzy stanowi ograniczenie wolności słowa i wprowadza jednoznaczną cenzurę. W tym kontekście należy wspomnieć o Wolfgangu Werlé  i Manfredzie Lauber, którzy domagali się usunięcia z wikipedii informacji o morderstwie, którego dokonali. Nowe przepisy ułatwią realizację takich roszczeń. Za nimi pójdą politycy zamieszani w kryminalne afery, mafiosi, rządzący poddawani obywatelskiej krytyce.
"Prawo do bycia zapomnianym" nie bierze pod uwagę możliwości technicznych jego egzekwowania, ani nie wskazuje tego kto miałby decydować o tym co ma być „zapamiętane”, a co „zapomniane”. Przepisy te są kuszące, bo ściągają z ludzi odpowiedzialność za ich działania. Idiotów korzystających z internetowych portali społecznościowych jest wielu. Odsetek ten jest widoczny aż nadto dobrze wśród autorów komentarzy internetowych. Łatwo odróżnić amatorskiego wariata, od pracującego dla władzy portalowego etatowego komentatora. Ten zresztą zazwyczaj z daleka śmierdzi pieniędzmi, które kasuje za – podobno swoje – podobno spontaniczne – poglądy.     
Do ochrony naszej prywatności nie potrzebujemy takich przepisów, lecz zdrowego rozsądku. Smartfony ułatwiają nam życie, lecz odzierają nas też z prywatności i wolności jeśli pozwolimy im kierować naszym życiem. Należy pamiętać o zasadzie, że wszystko, co choć raz wrzucono do Internetu pozostanie w nim na zawsze.
Inteligentny żołnierz przyszłości doskonale wie, że pole walki wymaga niewidoczności swojego stanowiska. Facebook? Nasza klasa? Jesteśmy wszędzie. Niewidoczni. Bo wszystko jest wielkim polem bitwy.

Günther Prien